Powojenny Gdańsk ośrodkiem narciarskim, czyli o skokach nad samym morzem

  • 2016-04-06 18:41

Powojenny Gdańsk wraz z sąsiednim Sopotem był tętniącym życiem ośrodkiem narciarskim i ogólnie rzecz biorąc sportów zimowych. Pagórkowate ukształtowanie terenu oraz oraz długie mroźne i śnieżne zimy trafiały na podatny grunt aktywnej i rządnej sportowych wyzwań trójmiejskiej młodzieży. Lodowiska, tory saneczkowe, trasy zjazdowe, biegowe i skocznie narciarskie były zimą eksploatowane przez młodych sportowców równie często, co latem boiska do piłki nożnej. Temat sportowego życia w zimowym Gdańsku nie pozostawił znaczących śladów w literaturze historycznej, głównym źródłem wiedzy na temat tego zagadnienia pozostają mieszkańcy Gdańska, którzy w tamtym czasie parali się sportami zimowymi.

Pan Zbigniew Chodorowski jest współczesnym człowiekiem renesansu. Jest hobbystą rzeźbiarzem, a w swoim życiu uprawiał niemal wszystkie dyscypliny sportu, jakie wymyślono. Następnie przez długie lata sportem zajmował się jako trener. Do dziś zresztą, w wieku 77 lat jest aktywnym instruktorem narciarstwa licencjonowanym przez PZN. Zanim został drugoligowym piłkarzem ręcznym, oszczepnikiem na poziomie najlepszej dziesiątki w kraju, bokserem, pięciokrotnym mistrzem Polski w gimnastyce akrobatycznej, siatkarzem spadochroniarzem, komandosem płetwonurkiem, uprawiał, w latach 50-tych, skoki narciarskie.

- Można powiedzieć, że nogi na nartach mam od szóstego roku życia. W 1945 roku wprowadziłem się wraz rodzicami do mieszkania na ulicy Liczmańskiego w Gdańsku Oliwie. Gdy pierwszy raz weszliśmy do piwnicy dokonaliśmy niezwykłego odkrycia. Okazało się, że jest tam cała sterta sprzętu do uprawiania sportów zimowych, nart oraz różnego rodzaju łyżew. Być może był to magazyn zarekwirowanych przedmiotów przez Niemców – wspomina Chodorowski.

Pan Zbigniew jeszcze w latach 40-tych odkrył skocznię narciarską w gdańskiej Dolinie Radości. Zazdrościł tym, którzy fruwają na nartach i po kilku latach dołączył do nich. Już w swoich pierwszych zawodach jako 16-latek zajął trzecie miejsce po skokach na 19 i 21 metrów.

Dzięki wysiłkom miejscowych historyków wiadomo dziś, że skocznia narciarska w Gdańsku Oliwie powstała już w 1922 roku. Przewodniczącym działąjącej przy niej Gdańskiej Grupy Narciarskiej (Skigruppe Danzig) został Ernst Becker. To prawdopodobnie jego osobę upamiętnia nagrobek znajdujący się na przeciwstoku skoczni zwanej przed wojną Freudental Schanze.

- Po wojnie skocznia była częściowo zniszczona i wymagała odbudowy – opowiada pan Zbigniew - W pracach nad jej odnowieniem duży udział miało wojsko, stąd od od tego czasu powszechnie nazywano ją wojskową skocznią narciarską. Pamiętam, że dwukrotnie przebudowywano jej próg. Najpierw próg był ziemny, ale on był za krótki, nadbudowano nad nim sztuczny. W czasie kiedy ja skakałem na skoczni maksymalnie można było uzyskiwać odległości do 32, 33 metrów. To było maksimum i tak już lądowało się wtedy na wypłaszczeniu. Co ciekawe bezpieczniej było z niej skakać niż zjechać spod progu. Zeskok był tak wyprofilowany, że podczas zjazdu osiągano zawrotną prędkość, praktycznie nikt nie był w stanie zakończyć go inaczej niż upadkiem.

W kronikach zachowały się wyniki zawodów o Puchar Nizin rozegranych 21 lutego 1954 roku. Triumfatorem został mistrz Warszawy z tego okresu, Józef Sourek po dwóch skokach na 27 metrów. Najczęściej jednak na starcie cotygodniowych konkursów stawali głównie młodzi śmiałkowie z Gdańska i okolic.

- Skocznia tętniła życiem. Konkursy odbywały się co niedzielę. Nie były to jakieś przypadkowe zmagania, ale zawody jak najbardziej oficjalne z sędziami oceniającymi styl zawodników siedzącymi w wieży zbudowanej z okrąglaków i dużą liczbą widzów. Zaczynaliśmy skakać jak tylko pojawiał się śnieg, a zimy były zupełnie inne niż teraz, dużo bardziej śnieżne. Skakaliśmy często nawet i do kwietnia, bo były ku temu warunki. Najlepsi otrzymywali dyplomy, które traktowaliśmy niemal jak laury olimpijskie Pamiętam, że odbierało się je w siedzibie klubu Budowlani. Akurat trafiłem na moment kiedy nie było prezesa i czekałem na mrozie chyba godzinę, żeby tylko otrzymać swój upragniony dyplom. To była niesamowita sprawa. Przyszedłem na skocznię, oddałem kilka skoków treningowych i ograłem prawie wszystkich rywali, którzy trenowali dużo dłużej – mówi z satysfakcją były oliwski skoczek.

- Pamiętam tą skocznię jeszcze z końca lat 50-tych – dodaje - Była wtedy uszkodzona. Konstrukcja najazdu była wykonana z nieokorowanych okrąglaków, w związku z tym korniki robiły swoje. Był taki czas, że nie można było wejść na samą górę skoczni, bo było to niebezpieczne i trzeba było startować z niższego pułapu.

Skoki w Trójmieście to nie tylko Dolina Radości. Oprócz skoczni zlokalizowanej w Sopocie na Łysej Górze nieopodal słynnej Opery Leśnej Sopocie, na której Pan Zbigniew również miał okazję skakać oraz w Gdańsku w Dolinie Samborowo, stawiano "hurtowo" amatorskie skocznie.

- Było bardzo dużo malutkich, terenowych skoczni na terenie Gdańska, 5 czy 10-metrowych. Wyrastały jak grzyby po deszczu. Pamiętam takie skocznie w Oliwie czy choćby na Placu Zebrań Ludowych blisko centrum Gdańska. Poza tym organizowano często zawody w narciarstwie, biegowym, zjazdowym, w Oliwie mieliśmy fantastyczny tor saneczkowy. Gdańsk sportem zimowym stał.

W Sopocie skakało się w okolice 20. metra. Zachowały się wyniki zawodów seniorów i juniorów rozegranych w Święto Trzech Króli w 1946 roku W tej pierwszej kategorii triumfował pochodzący ze Lwowa, Zygmunt Czyżewski po skokach na 19,20 i 21 metrów. Ów skoczek był rekordzistą obiektu (nie wiadomo czy ostatnim). W jednej ze swoich prób uzyskał 25 metrów. Jak się jednak okazuje Sopot miał mieć jeszcze jedną skocznię. Dużą, biorąc pod uwagę ówczesne czasy i nadmorską lokalizację.

- Na przełomie lat 50-tych i 60-tych w Sopocie za stadionem lekkoatletycznym rozpoczęto budowę dużej jak na tamte czasy 55-metrowej skoczni i trasy zjazdowej. Trasa została ukończona, jeden tylko był z nią problem, że na jej środku rosła ogromna sosna i nie można jej było ściąć, bo to "zabytek". Wracając do skoczni. Jej budowa rozpoczęła się jesienią. Przyszły potworne roztopy, ulewy. Glina z profilowanego zeskoku zaczęła spływać na stadion. Przed stadionem wybudowano w końcu potężny wał żeby uchronić go przed nią. Na ponowne przygotowanie zeskoku potrzebne byłyby ogromne środki. I to był koniec tej skoczni. Jej historia tak naprawdę skończyła się zanim się jeszcze zaczęła. A szkoda...

Zbigniew Chodorowski skakał też kiedyś na skoczni w Zieleńcu w Sudetach. Pamięta jej nietypowe położenie. Jej próg był usytuowany na wysokości przebiegającej przez skocznię drogi. Najdłuższy skok narciarz z Oliwy oddał jednak na... Kasprowym Wierchu:

- Na części Goryczkowej jest Biały Jar. Tam znajdował się tor slalomowy i coś co można by na siłę nazwać nazwać terenową skocznią narciarską. W momencie wybicia, przeraziłem się. Leciałem wysoko na moimi kompanami, którzy skoczyli przede mną. Leciałem ponad czterdzieści metrów, modliłem się żeby jak najszybciej wylądować. Oczywiście nie ustałem tego skoku, ale dziękowałem Bogu, że żyję.

Pod koniec lat 50-tych Pan Zbigniew, który zawsze był niespokojnym sportowym duchem zaczął szukać dla siebie nowych sportowych wyzwań. Choć narty do dziś są mu bliskie na skoczni już się nigdy nie pojawił.

Jak zatem miały się skoki narciarskie w Gdańsku w kolejnych latach?

Pan Tadeusz Stawski mimo 78 lat nadal zachowuje znakomitą formę fizyczną. W momencie kiedy się spotykamy jest tuż po powrocie z Alp Francuskich, gdzie przez sześć dni szusował na tamtejszych stokach. Zanim jednak pokaże mi zdjęcia ze swojej ostatniej wyprawy i opowie o narciarskiej przygodzie sprzed kilku dni, cofamy się w czasie i przestrzeni za sprawą albumu z pamiątkowymi czarno-białymi zdjęciami o ponad pół wieku do gdańskiej Oliwy, w której stawiał pierwsze kroki na nartach.

- Narty na nogach miałem od drugiego roku życia – opowiada - Jako dziecko uczęszczałem do gimnazjum numer 5 w Oliwie, tam stworzył się zespół narciarzy. Większość jeździła na nartach, ale byli też tacy, którzy skakali. Zapisałem się potem do klubu Budowlani, która zrzeszała młodzież z okolicznych szkół. Fundowali narty, wyjazdy na obozy. Tak się zaczęło.

- Skocznia wojskowa w Dolinie Radości w połowie lat 60-tych była jeszcze w pełnym rozkwicie. Potem to jakoś wygasło. Myśmy przestali skakać, a młodsi już się tak nie garnęli. Samo dojście do zlokalizowanej w lesie skoczni było często nie lada wysiłkiem, zwłaszcza, że czasem trzeba było brodzić w śniegu po kolana. Bardzo karkołomne było przygotowanie skoczni. Aby pokryć najazd odpowiednią ilością śniegu targaliśmy go w kocach z dołu na sam szczyt skoczni. Było to nie lada wyzwanie, ale ciężką zespołową pracą udawało się tego dokonać. Dawało to sporo satysfakcji. Dziś trudno sobie coś takiego wyobrazić. Młodzież jest bardziej wygodna – mówi z lekkim przekąsem Pan Tadeusz.

- W latach 60-tych równolegle funkcjonowała skocznia w Dolinie Samborowo. Z tego co pamiętam była to skocznia w całości naturalna. Sztuczna była tylko część progu. Zająłem tam trzecie miejsce w zawodach o Puchar Osiedla Młodych. Była to jednak skocznia mniejsza od tej wojskowej, tam skakało się około 15-20 metrów, podobnie jak w Sopocie na Łysej Górze też skakałem. Stamtąd mam akurat bardzo niemiłe wspomnienie. Pamiętam jak spóźniłem odbicie do tego stopnia, że czubkami nart zahaczyłem o zeskok, co skończyło się dla mnie bardzo nieprzyjemnie.Kim byłby jednak skoczek narciarski, gdyby nie oddał skoku na skoczni w górach. Wybrałem się kiedyś do Karpacza, wziąłem ze sobą sprzęt narciarski, skokowy też. Skoczyłem z duszą na ramieniu, ale tylko raz i miałem dość – śmieje się Pan Stawski.

Przekopując trójmiejskie fora internetowe można natrafić na wspomnienia związane ze skocznią wojskową. Jeden z odnalezionych wpisów wskazuje na to, że jeszcze pod sam koniec lat 60-tych w Oliwie skakano na nartach (pisownia oryginalna): "W 69 roku, na przełomie lutego i marca po bardzo intensywnym sezonie narciarskim byłem tam z kolegą (on wiedział gdzie jest skocznia). Jeździłem wtedy na drewnianych nartach z wiązaniami typu kandachar, (z podnoszoną piętą - uniwersalne). Po dłuższym przymierzaniu się, zmobilizowałem się i skoczyłem. Problemem było to, że odległość od progu do początku zeskoku wynosiła około 9 m. Za progiem była pozioma półka i lądowanie bliżej było by niebezpieczne. Udało mi się tyle skoczyć. Oprócz nas na skoczni było kilku (trzech ?) młodych skoczków z nartami do skoków (stare, drewniane). Oni skakali ponad 20 m."

Przed kilkoma laty wizytując Dolinę Radości zebrałem garść informacji na temat skoczni od starszych mieszkańców okolicy. Według tych rewelacji w latach 60-tych sekcję narciarską posiadał jeden z klubów funkcjonujących na terenie Gdyni. Trenerem w nim był niejaki Kołtun z Zakopanego, który zanim wyemigrował do Stanów Zjednoczonych zakotwiczył na kilka lat w Trójmieście. To właśnie on miał zostać rekordzistą skoczni z wynikiem 39 metrów. Żaden z moich rozmówców nie był jednak w stanie potwierdzić tych rewelacji.

Co dalej działo się ze skocznią w Samborowie? Na pewno była eksploatowana jeszcze w latach 70-tych. Skakali na niej zawodnicy gdańskiego klubu Kormoran. Jej rekordzistą został Kazimierz Polus z wielkopolskiego Czarnkowa, gdzie znajdowała się jedyna w tamtym regionie skocznia narciarska. W materiałach internetowych Polusowi przypisuje się odległość 34 metrów. Sam nieżyjący już dziś "nizinny" skoczek w jednym z wywiadów swoje dokonanie oszacował na 43 metry, co stanowić miało nawet jego życiowy rekord. Czy możliwe, że Polus się przejęzyczył i pomylił kolejność cyfr? Nie da się tego wykluczyć. Obserwując dziś pozostałość po obiekcie skok ponad czterdziestometrowy raczej trudno sobie wyobrazić.

Nie jest to jedyna zagadka związana ze skokami w Samborowie. Choć nie potwierdzają tego żadne źródła nieopodal skoczni Tomac (tak obiekt ten jest nazywany przez miłośników zjazdów rowerowych, którzy ochrzcili go w ten sposób na cześć swojego idola, Johnnego Tomaca) prawdopodobnie znajdowała się jeszcze jedna, mniejsza skocznia. Idąc nieco w głąb lasu natrafić można na niezwykle "skoczniowo" wyglądające ukształtowanie terenu. Doskonale da się tam wyodrębnić rozbieg, pozostałości po progu, cały czas bardzo dobrze wyprofilowany zeskok i przeciwstok. Całkiem możliwe, że była to protoplastka samborowskiego skakania na nartach i dopiero kiedy jej niezbyt imponujące rozmiary zaczęły ograniczać wyobraźnię gdańskich narciarzy, utworzono większą. Być może więc Polus i Stawski skakali tak naprawdę na innych po sąsiedzku znajdujących się skoczniach.

Kilkanaście lat temu pojawiła się koncepcja powrotu w pewnym wymiarze do Gdańska skoków narciarskich. Na Długim Targu nieopodal Neptuna planowano postawić niewielką skocznię igelitową. Była to inicjatywa gdańskiej Grupy Lotos, sponsora Polskiego Związku Narciarskiego, która czyniła starania, by sprowadzić nad morze Adama Małysza. Skoczek z Wisły miał na tym miniobiekcie oddać kilka skoków. Później pojawiła się koncepcja, by zorganizować tu konkurs skoków dla juniorów. Żaden z tych pomysłów realizacji się nie doczekał.

Zdjęcia 1-5 pochodzą ze zbiorów Pana Tadeusza Stawskiego i przedstawiają skocznię w Gdańsku, zdjęcia 6-8 pochodzą ze zbiorów autora tekstu i prezentują kolejno skocznię w Dolinie Radości, Samborowie i Sopocie.



Adrian Dworakowski, źródło: Informacja własna
oglądalność: (15142) komentarze: (10)

Komentowanie jest możliwe tylko po zalogowaniu

Zaloguj się

wątki wyłączone

Komentarze

  • Boy profesor
    Dolina Radości - Oliwa

    Jeszcze kilka słów o skoczni w Dolinie Radości czyli Oliwie. Również tam zawędrowałem, jeżeli ktoś się tam wybiera to proponuję przygotować wszystkie informacje i mapy wcześniej, bo to jest w szczerym lesie i nie ma tam zasięgu. Na tamtejszej skoczni śmiertelny upadek zaliczył Ernst Becker-Lee i tablicę upamiętniającą tego zawodnika można znaleźć w lesie niejako na przeciwstoku skoczni, jednak stosunkowo wysoko trzeba wejść by na niego natrafić. Natomiast na górze skoczni można znaleźć podpory dawnego rozbiegu, ale trzeba wejść na samą górę, co też łatwe nie jest.

  • Boy profesor
    Dolina Samborowo

    Co do Gdańska to w Dolinie Samborowo była skocznia Tomac, ale nieopodal znajdowała się także druga skocznia, mniejsza, jednak niemniej profesjonalna od tej bardziej znanej. Byłem tam latem 2015 roku i udało mi się odkryć tę drugą i bardzo mnie zaskoczyła, bo miała typowo skoczniowy próg całkiem nieźle zachowany, do tego zarys rozbiegu i zeskok, który nie jest porośnięty drzewami. Znajduje się ona mniej więcej pod kątem 90 stopni od większej w głębi lasu.

  • Boy profesor
    Wejherowo

    Można było także nadmienić o skoczni narciarskiej w Wejherowie, która znajdowała się nieopodal stadionu piłkarskiego Gryf Wejherowo. Do dzisiaj zachowały się podpory rozbiegu, zeskok jest mocno zarośnięty. Co więcej ponoć była tam także druga, mniejsza skocznia, ale nie wiadomo czy profesjonalna czy po prostu typowa śniegówka.

  • Wojciechowski profesor
    @Nowyskoczek5

    A ja w Brandenburgii i Szampanii. ;)

  • Nowyskoczek5 profesor
    -

    Skocznia powinna byc w kazdym wojewodztwie.
    Ja na lrzyklad chcialbym zobaczy skocznie K 120m w Wielkopolsce.

  • Agooo początkujący

    Mi również marzą się skoki w trójmieście :)

  • anonim

    no w końcu opisaliście naszą pomorską skoczkową przeszłość!

  • anonim
    Pochodzę z Trójmiasta

    Może kiedyś doczekam się jakiejś skoczni u siebie? W końcu przeszłość zobowiązuje ;)

  • kolesio weteran
    Świat jest mały:)))

    Pod koniec lat 90 miałem W-Fy z Panem Zbigniewiem Chodorowski na hali Stoczniowca na Przymorzu. Podejrzewam że zbierzność imienia nazwiska nie jest przypadkowa - więc serdecznie Pana Zbigniewa pozdrawiam!

Regulamin komentowania na łamach Skijumping.pl