Strona główna • Artykuły

Adam Małysz. Skoczek spełniony

Igrzyska w Vancouver, choć tak dramatyczne, zaowocowały w skokach narciarskich pierwszymi od dziesięcioleci bezdyskusyjnie sprawiedliwymi konkursami. Pomijając aferę z zapięciami, której echa nie umilkną co najmniej do następnych Igrzysk, konkursy te wspominać będziemy jako pokoleniową zmianę gigantów. Wśród nich pojawił się ten, który już wcześniej był skoczkiem spełnionym – najlepszy zawodnik XXI wieku – Adam Małysz. Dokładając dwa olimpijskie srebra, Motyl z Wąsami stanął na trzecim stopniu wśród indywidualnych multimedalistów w skokach narciarskich. Od teraz ustępuje już tylko swojemu idolowi – Weissflogowi (10 medali) oraz legendarnemu latającemu Finowi (13). Pierwsze miejsce w Whistler zajął ten, który przez lata niesłusznie uznawany był przypadkowym królem dwóch konkursów z Salt Lake. Szwajcarski zegarek nie zawiódł, a Gregor Schlierenzauer - geniusz młodości, lekko tylko skarcony, sprawiedliwie zasiadł na trzecim miejscu w obu olimpijskich konkursach. Czy cieszy się z brązu? Zdania są podzielone, lecz patrząc obiektywnie: powinien. Tym, którzy piszą, że młody Austriak ma jeszcze czas, warto chyba przypomnieć, iż mistrz z Turynu – Morgenstern – też miał 20 lat, gdy zdobywał medal. Jeśli myślał wówczas, że na olimpijski krążek ma jeszcze czas, to zmagania na kanadyjskich obiektach z pewnością przywiodły mu na myśl, jak cenne zwycięstwo w życiu osiągnął.

Trudno być prorokiem we własnym kraju. Kiedy przed MŚ w Sapporo 2007 zdarzyło mi się napisać suplement do opublikowanego po IO w Turynie artykułu z cyklu skoczkowie wszech czasów, wielu przekonanych o płonnych nadziejach medalowych pisało wówczas, że zapeszałem, wieszcząc czwartą młodość Adama Małysza. I mimo że nie zapeszyliśmy, piszę "my", bowiem ani ja, ani kibice, którzy mocno wierzyli, że zwycięstwo w Oberstdorfie to dopiero początek kolejnej w karierze Orła z Wisły drogi na szczyt, to jednak w tym sezonie powstrzymałem się od proroctw. Trochę w myśl przywołanego we wstępie akapitu przysłowia, a trochę też dlatego, że aby móc w pełni opisać skalę oczekiwań i pragnień kibiców wobec Adama Małysza, zwyczajnie brakowało metafor, epitetów, a polszczyzna – w zderzeniu z geniuszem Małysza – zdawała się nie dość doskonała.

Stało się, drodzy kibice. Adam Małysz osiągnął sportowe wyżyny. Wbrew niedowiarkom, na przekór kontuzjom, z mocą i precyzją, odnowiony przez Hannu Lepistoe raz jeszcze wrócił na szczyt swoich możliwości. I jeśli czegoś można dzisiaj żałować, to tylko bezpowrotnie utraconych lat pod opieką Heinza Kuttina czy ubiegłorocznych nieudolnych prób wpisywania Adama w schemat drużyny, której – poza małymi wyjątkami – nigdy nie było. A przecież żaden talent nie rozwija się w grupie. Wymaga indywidualnej ciężkiej pracy, odrębnego systemu szkolenia, osobnej opieki i własnego sztabu. My, naród znad Wisły, tak ubogi w przejawy sportowego geniuszu, dopiero do tego dojrzewamy. Austriacy wiedzą to już od dawna, a "siekierkowy" od wymachu chorągiewką jest bardziej menedżerem sportowym swoich podopiecznych niż wszystkowiedzącym ojcem i trenerem. I choć zdaniem wielu Austriacy ponieśli póki co na Igrzyskach klęskę, to jednak trzeba sobie otwarcie powiedzieć, że sukces idzie tam przede wszystkim w parze z indywidualnością każdego z wielkich zawodników. Nikt chyba nie ma wątpliwości, że drużyna składająca się z indywidualnych mistrzów, wicemistrzów i brązowych medalistów olimpijskich, tryumfatorów generalnych klasyfikacji, zwycięzców Turnieju Czterech Skoczni, nie narodziła się pod okiem jednego tylko szkoleniowca.

Tymczasem w polskich realiach Adam Małysz miał stać się tym, którego podpatrywać będą młodsi i – biorąc z niego przykład – uczyć się od Mistrza. Iluzja, której ulegliśmy wszyscy, pozwalając – tak decyzjami sztabu, jak i niemym przyzwoleniem kibica – przez kilka sezonów na to, aby Adam i reszta zawodników trenowała wspólnie. Tymczasem potwierdziła się, bo i potwierdzić musiała, ta teoria, że najsłodsze są te owoce, które dojrzewają samotnie, łakomie pochłaniając słoneczne promienie.

Wiedział to drugi spośród skaczących Finów – Matti Hautamaeki, lecz nie zdążył z przygotowaniami. Wiedział to Thomas Morgenstern, lecz zabrakło mu tego, czym tak zachwycał w grudniu 2007 roku. Wiedział to też pierwszy spośród skaczących Finów – Janne Ahonen, ale i jemu nie udało się w Kanadzie. Wielki Janne wygrywając swój piąty w karierze TCS, skorzystał z okazji i odszedł w chwale, zajmując na koniec sezonu 2007/2008 znakomite 3. miejsce. Wrócił, lecz tylko po to, aby raz jeszcze udowodnić, że sprzedał duszę za tytuł króla TCS i po rocznym odwyku od skakania znowu stanąć na podium narciarskiego Wielkiego Szlema. Chichot historii tkwi w tym, że Ahonen, dojrzewając w cieniu wypalonego przedwcześnie Nieminena, królującego w Nagano Soininena, przebił ich wszystkich osiągnięciami. Poza jednym. Samotność długodystansowca – określenie to nasuwa się chyba każdemu, kto przygląda się temu, jak kształtował się medalowy dorobek wielkiego Fina.

Potwierdziło się raz jeszcze to, że sportowe królestwo to świątynia samotnych. Jelena Isinbajewa, Bjorn Dahlie, Aleksander Karelin – to tylko niektórzy z panteonu sportowych gigantów, którzy tak, jak Adam Małysz w Predazzo czy Simon Ammann w Vancouver, startowali w swoich własnych ligach. Konkurując tylko z własnym talentem, pozbawiali rywali złudzeń. Mimo uwielbienia tłumów, otoczenia kordonem dziennikarzy łakomych każdego zdjęcia, wyrywających z gardła ostatnie zdania, wielcy sportowcy są zawsze bardzo samotni w swoim dążeniu do ideału. My – kibice – możemy dzisiaj tę samotność Małyszowi osłodzić. Możemy upewnić go w przekonaniu, że dwoma medalami w Whistler spełnił się ostatecznie i że jesteśmy szczęśliwi i dumni, mogąc mu kibicować tak długo, jak długo będzie chciał zakładać narty. Smutną prawdą o nas samych jest to, że w kraju, który przez całą historię zimowych Igrzysk Olimpijskich poszczycić się może jednym tylko złotym medalem, każdy narciarski geniusz traktowany jest jako ten, który spłacić ma niepisany dług zaciągnięty przed laty przez Wojciecha Fortunę. A przecież ani Adam Małysz, ani Justyna Kowalczyk nie zaciągali u nas – drodzy kibice – żadnego długu. Ich medale to przede wszystkim nagroda za dziesięciolecia wyrzeczeń, morderczych treningów, za święta spędzane poza domem, za czas, którego nigdy już nie odzyskają. Zdobyć olimpijski medal – to sukces. Zdobyć go cztery razy w karierze, to już rzecz niebywała. Dotyk niewidzialnej ręki i iskra prawdziwego geniuszu.

Epilog.

Adam Małysz obiecał, że skakać chce jeszcze do Mistrzostw Świata w Oslo 2011. Minie wówczas dziesięć lat od pierwszego złotego medalu z Lahti, osiem lat od dubletu z Predazzo i tylko rok od srebrnego kompletu z Vancouver. To, czego możemy się po Małyszu spodziewać, to przekonanie graniczące z pewnością, że nie chce tam jechać jako turysta. Ale skoki to już nie tylko walka o wynik. To życie wielkiego sportowca. Geniusza i ikony naszych czasów. Jego wzloty i upadki śledziły miliony przed telewizorami. Simon Ammann miał powiedzieć po konkursie na K95, że wrócił na szczyt Świata. Nie tylko sympatyczny Szwajcar. Nie tylko on. Na szczycie tym jest od wczoraj także ten, który niczego już w skokach nie musi. Jeśli Petra Majdić zasłużyła na platynowy medal z brylantami, to Adam zasłużył na platynową koronę i kryształowe berło. Malkontentom i niedowiarkom udowadniając, że znają się na skokach narciarskich, jak koza na pieprzu. Spłatał figla im wszystkim, sięgając po czwarty olimpijski medal.

Pokłonić się Małyszowi w pas, to mało. Powiedzieć: dziękujemy, to jeszcze nie to. W wigilię uwolnienia Małysza od ciążących na nim wymagań i wiecznej presji możemy już tylko powtórzyć najbardziej znany slogan w historii polskiego sportu: leć, Adam, leeeeeeć!