Strona główna • Artykuły

Adam Małysz jak bumerang - felieton

Na różne sposoby podkreślano ostatnio wielkośc Adama Małysza. Wyliczano jego triumfy, przypominano noakutujące zwycięstwa, podsumowywano rekordy. Ja chciałem zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz, która przesądza o tym, że Adama Małysza należy zaliczyć do najwspanialszych zawodników w historii skoków narciarskich.

Nie ma chyba w Polsce sportowca, którego koniec ogłaszano i prorokowano częściej. I nie ma skoczka, który częściej by udowadaniał, jak bardzo owi prorocy się mylili. No bo przecież - paradoksalnie - Małysz to obok Ahoena najrówniejszy chyba skoczek w historii dyscypliny, którego okresy dominacji były niezwykle długie a okresy zapaści - w porównaniu z innymi skoczkami - dość krótkie i płytkie. Ilu skoczków utrzymywało się na topie tak długo?

Mój przyjaciel, nomen omen też Adam, powtarza, że wierzy w Boga i Adama Małysza. Ma przez to na myśli, że Adam Małysz zawsze jest groźnym przeciwnikiem i zawsze może walczyć o najwyższe cele. Mawia, że moment w którym Adam przestanie się liczyć w walce o zwycięstwa nastąpi wtedy, gdy zamiast nart założy kapcie i zamiast na belce siądzie w fotelu przed telewizorem.

I ma sporo racji. Pomijając okres zapaści w latch 1998-2000, niewiele było ważnych imprez, w których Małysz zupełnie się nie liczył. Spośród Igrzysk Olimpijskich, Mistrzostw Świata i Mistrzostw Świata w Lotach, tylko na tej ostatniej imprezie nie walczył nigdy (poza obecną imprezą w Planicy) o najwyższe cele i zwykle choć w jednym konkursie potrafił uplasować się choćby w pierwszej dziesiątce. Nawet na imprezach, uznanych za porażki - Igrzyska w Turynie czy Mistrzostwa w Oberstdorfie potrafił się sprężyć i choć w jednym konkursie wypaść lepiej, niż wskazywałaby jego aktualna pozycja w Pucharze Świata. Nawet wtedy, potrafił przysporzyć nam emocji, dać swą postawą nadzieję, że moze jednak się uda, a przecież na tym polega piękno sportu - że wierzymy i ściskamy skciuki za naszego idola, nawet wtedy gdy rozum podpowiada, że happy endu nie będzie.

Przyjrzyjmy się z bliska kolejnym ważnym imprezom minionej dekady. Mistrzostwa Świata w Lahti w 2001 to fascynująca rywalizacja z Martinem Schmittem zakończona dwoma medalami. Gwiazda Małysza dopiero co wtedy rozbłysła i świeciła mocnym blaskiem. Ale już przed Igrzyskami Olimpijskimi w Salt Lake City odezwały się głosy, że Małysz już wygrywać nie będzie.

Przypomnijmy, że po wspaniałym początku sezonu oczekiwania wobec skoczka z Wisły były niebotyczne. Wszyscy zastanawiali się, czy Małysz jako pierwszy zwycięży we wszystkich czterech konkursach Turnieju Czterech Skoczni. Tymczasem eksplodowała forma Svena Hannavalda a Małysz zajmował miejsca dalekie od wymarzonych zwycięstw. Triumf w Zakopanem (dzień wcześniej był siódmy) uspokoił tylko niektórych. Większośc czekała na medale, ale byli tacy, którzy już wówczas mocno w Małysza wątplili. Skończyło się brązem i srebrem, co dla niektórych było wielkim sukcem, dla innych wielką porażką.

Rok później odbywały się Mistrzostwa Świata w Val Di Fiemme. Małyszomania trwała w najlepsze, ale Adam od początku sezonu ani razu nie wygrał. Zdarzało mu się za to zajmować miejsca w drugiej dziesiątce (Engelberg, Oberstdorf, Liberec). Wtedy, w wielu mediach i wśród kibiców, pojawiały się już czarne prognozy że "Małysz się skończył". Skoczek z Wisły miał podzielić los Martina Schmitta i popaść w przeciętność. Tymczasem Polak na włoskich skoczniach dokonał czegoś, co udało się przed nim tylko trzem zawodnikom – Wirkoli z Norwegii w 1966 r., Napałkowowi z ZSRR w 1970 r. i Aschenbachowi z NRD w 1974 r. - został Mistrzem Świata na obu skoczniach.

Mistrzostwa w Lotach w Planicy w 2004 roku były dla Małysza nieudane, podobnie jak dwa lata wczesniej w Harrachovie. I podobnie patrzymy dziś na 6. i 11. miejsce na czempionacie w Oberstdorfie, który odbył się w roku 2005. Ale przecież 6 miejsce w konkursie na skoczni normalnej świadczy o tym, że Mistrz z Wisły nie odpuszczał, potrafił nawet w słabszym dla siebie sezonie nawiązać walkę z czołówką. Podobnie było z Igrzyskami Olimpijskimi w Turynie. Prowadzony przez Heinza Kuttina wiślanin miał najsłabszy sezon od 6 lat, a potrafił w jednym z konkursów zająć 7 miejsce.

Gdy kadrę przejął w kolejnym sezonie Hannu Lepistö, pojawiła się nadzieja na powrót do wysokiej formy. Ale ze świecą można było szukać po kraju dziennikarzy czy kibiców, którzy wierzyli, że skoczek z Wisły może ponownie wywalczyć mistrzostwo świata. Tym większa była radość, gdy Małysz wrócił z Sapporo ze złotym medalem. Znów niedowiarkowie musieli bić się w pierś. Czy jednak wyciągnęli z tej lekcji wnioski?

Skądże. Gdy po nieudanych Mistrzostwach w Libercu Małysz zapowiadał walkę o medale w Vancouver, po ustach wielu błąkał się uśmiech niedowierzania, bądź wręcz politowania. Niedowierzanie towarzyszyło licznym "znawcom" jeszcze w styczniu tego roku, a nawet w przeddzień Igrzysk. Traktowano Orła z Wisły jako maskotkę, żywy, ale jednak pomnik, który "swoje już zrobił" i "nic więcej nie musi". Te słowa wypowiadano z ulgą, usprawiedliwieniem, bo zakładano, że nie tylko nie musi, ale przede wszystkim nie może. Tymczasem Adam Małysz zagłaskać się nie dał. Nie stracił głodu rywalizacji, głodu skakania, głodu zwyciężania. Pozostał sportowcem w każdym calu. Byli tacy, którzy nie wiedzieli kiedy zejść ze sceny i kończyli kariery robiąc za ogony. Byli tacy, co wiedzieli kiedy ze sceny zejśc i schodzili w glorii mistrzów. A Adam Małysz wciąż trwa i pewnie nas jeszcze czymś zaskoczy.

Dlatego zawsze bardzo dziwię się, gdy czytam lub słyszę w mediach kolejne wypowiedzi różnych celebrytów, pytanych jako "ekspertów" co sądzą o szansach Adama Małysza przed taką czy inną imprezą. Trzeba być, napiszmy to bardzo delikatnie, nierozsądnym, by przed jakąkolwiek ważną imprezą skreślać Małysza i twierdzić, że nie ma on szans. Zbyt wiele razy pokazywał, że to, co niemożliwe dla innych, jest w jego zasięgu.

W związku z tym po części rozbawił, po częsci zirytował mnie jeden z "ekspertów". Tuż przed Olimnpiadą w Vancouver celebryta i były strongman Mariusz Pudzianowski udzielił wywiadu dla "Dziennika". Oprócz niejasnych insynuacji związanych z dopingiem padły w nim takie słowa "Wielkim szacunkiem darzę Adam Małysza, ale on swoje pięć minut już miał. Nie można non stop mamić ludzi, że jeszcze tydzień, jeszcze dwa. Dokonał rzeczy wielkich i powinien odejść." Kolejny niedowiarek, który musiał po Igrzyskach pluć sobie w brodę. Ale jest i inna ciekawostka.

Jeśli Mariusz Pudzianowski mówił o "pięciu minutach" Małysza, to mogło to wynikać albo z celowej złośliwosci wobec skoczka, albo z nieznajomości znaczenia tego określenia.* "Swoje pięć minut" oznacza krótki okres sławy. Swoje pięć minut mieli Wojciech Fortuna, Lars Bystoel, Rok Benkovic i inni, którzy błysnęli i zgaśli. W przypadku Małysza należy mówić o całej epoce, epoce Małysza, w kórej zmieniają się rywale a on tylko na chwilę schodzi z piedestału, by odsapnąć i nabrać sił przed kolejnymi sukcesami. Oczywiście, nie ma wątpliwosci, że obecnie jesteśmy u schyłku tej epoki, że ta epoka skończy się już niebawem. Ale przecież wciąż trwa. Mistrz z Wisły wciąż nie powiedział ostatniego słowa. I choć Mistrzostwa Świata w Planicy wspominać będziemy ponuro, to przecież znów oglądaliśmy emocjonującą walkę o zwycięstwo. A przecież czeka nas jeszcze co najmniej jeden sezon i szansa na wyjątkowy sukces podczas Mistrzostw Świata w Oslo w 2011 roku.


-------------------------------------

* 24.02 na oficjalnej stronie Mariusza Pudzianowskiego ukazało się sprostowanie w sprawie wyżej wymienionych słów. Celebryta twierdzi, że jego wypowiedź o Małyszu została zmyślona. Nie wiedziałem o owym sprostowaniu w momencie pisania artykułu. Dziękuję czytelnikom z zwrócenie na to uwagi.