Strona główna • Artykuły

Niedźwiedzie grasują, bociany lądują, czyli sezon w subiektywnym skrócie

Kiedy Tomasz Zimoch w radiowej relacji z Igrzysk w Vancouver wykrzykiwał o niedźwiedziach zbudzonych ze snu, przyszło mi do głowy, że to mało szczęśliwe porównanie, albowiem – jak mało które – przybliża nas do końca zabawy... Tak to już bowiem w przyrodzie jest, że kiedy niedźwiedzie się budzą, a przywoływane równie często w mediach bociany wracają, skoczkowie chowają narty i udają się na zasłużony odpoczynek. Tymczasem drużynowy konkurs Mistrzostw Świata w lotach narciarskich definitywnie zakończył sezon 2009/2010. Wielu uważa, że pisanie jakiegokolwiek podsumowania na gorąco, mija się z celem, a już na pewno z obiektywizmem... Subiektywnie zatem i z celowym wtykaniem kija w mrowisko – bohaterom sezonu, wedle uznania i zasług, poświęcam niniejszy felieton.


Król TCS powraca – Janne Ahonen

Wiele płonnych, co pokazała historia minionych trzech miesięcy, nadziei poruszył wielki Fin, wracając do sportowej gry. Udało mu się jedno. Udowodnić, że miano króla Turnieju Czterech Skoczni nosi zupełnie zasłużenie. Po rocznym niebycie zanotował 10 w karierze miejsce na podium tej prestiżowej dla wielu imprezy. I choć można by się spierać o wartość TCS, czyniono to na tej stronie i pod kreską, i – raz po raz – nad, to jednego Ahonenowi odmówić nie można – wyczucia chwili, gdy jest okazja na uzyskanie dobrego wyniku. Tę miał niemal we wszystkich konkursach 58. TCS i tak naprawdę niewiele brakowało, a mielibyśmy szósty tryumf w karierze Fina. Ale nie to było celem Ahonena. Wrócił, bowiem chciał raz jeszcze spróbować swoich sił podczas Igrzysk Olimpijskich. Tymczasem jedyne, co uzyskał, to trzecie w karierze czwarte miejsce w konkursie na średniej skoczni. Później było już tylko gorzej. Ahonen zakończył sezon bez butelki szampana. Na kolejny konkurs „pożegnalny” pewnie trudno byłoby mu teraz kogokolwiek zaprosić. W oczach wielu młodszych kolegów z pewnością stracił miano tego, który odszedł w glorii zwycięzcy. Już raz się z nim żegnano. Teraz czeka go bardzo trudne zadanie. Udowodnić następnym sezonem, że chce zejść ze sceny niepokonany. Czy jednak Fin musi to robić? W historii skoków niewielu było takich, którzy schodzili po wygranym konkursie. Ostatni raz na taki ruch zdecydował się Andreas Felder. Paradoksalnie, któż to pamięta? Podobnie, jak szorowanie buli przez Nykaenena w końcówce kariery – mało kto. Lub nikt.

Schlierenzauer vs. nowa świecka tradycja, czyli jedna kula i zmiana

Gregor Schlierenzauer miał być tym skoczkiem, który nie tylko wyrówna, ale być może i pobije rekord Adama Małysza w zdobywaniu kryształowych kul pod rząd. Tymczasem okazało się, że od sezonu 2005/2006, kiedy to kryształ za klasyfikację generalną trzymał w rękach Jakub Janda, seryjnie nie wygrywa już nikt. Po czasach dubletów Peterki, Schmitta, wreszcie trzech kulach Małysza i kolejnych dwóch Ahonena, pozostało już tylko wspomnienie. Takich serii nie odnotował żaden z kolejnych tryumfatorów. Turniej Czterech Skoczni, o czym wspomniano wyżej, po raz kolejny rządził się swoimi prawami, a młody Austriak ma widać jeszcze i sobie, i swoim kibicom coś do udowodnienia, nim sięgnie po laur zwycięzcy na tej imprezie. Dwa indywidualne medale z Igrzysk Olimpijskich być może nie były w wymarzonym złotym kolorze, ale nie do końca rozumiem tych komentatorów, którzy twierdzą, że Gregor na Igrzyskach zawiódł. Nie liczy się bowiem to, że ustąpił miejsca, ale komu, a raczej przed kim. To jednak odrębny akapit tej opowieści. Tegoroczne zmagania Gregor Schlierenzauer zakończył srebrnym medalem w lotach. W klasyfikacji medalowej za mijający sezon zajmuje pierwsze miejsce – z pięcioma krążkami. Do trzech indywidualnych trofeów, dokładając jeszcze dwa złota w drużynie. Odpowiednio z Igrzysk oraz MŚ w lotach narciarskich.

Moje Vancouver - spełniona misja Adama Małysza

Redakcyjny kolega, Marcin Hetnał, w swoim felietonie wspomniał o tych, którzy z powątpiewaniem patrzyli na przygotowania Małysza do Igrzysk. Raz jeszcze potwierdziła się ta teoria, że Adama Małysza skreślać zwyczajnie nie wolno. Nie wchodząc w polemikę z nikim, można tylko podkreślić, że jak każdy Mistrz, tak i Adam chadza swoimi drogami, a nam wypada tylko podziwiać jego sukcesy i kibicować mu w kolejnych startach. Tymczasem pod kreską bywają Ci, dla których złoty kolor olimpijskiego medalu ma wartość wyższą niż dla samych sportowców. Niektórzy wyciągając argumenty, drudzy zaś tylko powtarzając po tych pierwszych, od lat uprawiają domniemanie oszustwa. Już od 50. Turnieju Czterech Skoczni, kiedy to Sven Hannawald wygrał wszystkie cztery konkursy. Na tegorocznych Igrzyskach były to wiązania Simona Ammanna, osiem lat wcześniej doping po rekonwalescencji, a cztery lata temu celowa robota Heinza Kuttina, który pokątnie podawał Małyszowi mamałygę zamiast bułki z bananem. Ja się względem tych wszystkich osądów i afer dopingowych dystansuję. Nie dlatego, że nie wierzę, iż coś mogło być na rzeczy, ale dlatego, że nie mając dowodów, wolę pozostać kibicem niż arbitrem. Pewnie jest mi z tym lżej, a może zwyczajnie łatwiej spoglądam dzięki temu w przyszłość. Robię tak też dlatego, że kolor medalu traktuję bardziej jako jednorazową miarę wyższości jednego z wielkich nad drugim, trzecim etc. I pewnie dlatego nigdy nie przyszło by mi do głowy postawić dokonań Simona Ammanna ponad dokonaniami Janne Ahonena, choć bilans indywidualnych złotych medali to aż 6 do ledwie 2 na korzyść Szwajcara.

Adam Małysz sezon kończy z dwoma srebrami z Igrzysk. To już dziewięć medali, które Polak zdobył na przestrzeni ostatniej dekady. Abstrahując od tego, że jest to trzeci medalowy wynik w historii, warto podkreślić, jak ciężką pracą okupiony jest każdy z krążków. I tych z Igrzysk, i tych z Mistrzostw Świata. Trzeba przecież zauważyć, że poza Mistrzostwami Świata w Lahti, na których to właśnie Małysz był faworytem, każdy kolejny medal był związany z pewnym odrodzeniem się Polaka. Było tak i w Salt Lake City, kiedy to, o czym lubimy zapominać, właśnie Hannawald był pewniakiem do złota, nie Małysz. Było tak i rok później w Predazzo, kiedy to również Sven miał być złoty, a pozostał ostatecznie bez medalu. Wreszcie Sapporo, które najpierw przyniosło gorycz czwartego miejsca, a dopiero później eksplozję radości. Igrzyska w Vancouver według wielu naczelnych „gdybaczy” miały być ostatnią imprezą Małysza. Pojawiały się i takie głosy, że Adam zdobywając medal, od razu pospiesznie zakończy karierę. Zupełnie tak, jakby Ci, którzy tak bardzo liczyli na krążek Małysza, bali się że w kolejnej imprezie Adamowi nie wyjdzie. Dobrzy wujkowie, wypowiadający tu i ówdzie swoje zdanie, w trosce o Małysza jego karierę zakończyli by pewnie już po Predazzo, po trzeciej kryształowej kuli, oddając się wieczystemu gdybaniu… „gdyby Adam skakał, to…”.

A Adam skacze. I udowadnia raz po raz, że Igrzyska czy Mistrzostwa to nie tylko te najważniejsze dla kolekcjonerów statystyk medale, ale to jeszcze walka. Piękna, nie zawsze równa, nie zawsze zwycięska, ale jednak walka. Adam Małysz powiedział, że skok na 211 metr w Planicy będzie mu się śnił. Pewnie tak, ale z pewnością z innych powodów niż tym, którzy będą rozpamiętywać 33 centymetry dzielące Polaka od brązu. Ktoś jeszcze powie, że brąz to medal pocieszenia. Z jakiego powodu to pocieszenie? Z powodu bycia trzecim na świecie w danej konkurencji, dyscyplinie, imprezie? Pokrętna logika życzących Adamowi olimpijskiego złota, pcha ich wyobraźnię już do roku 2014. Kalkulują, mierzą i ważą, ile może zdobyć 36 letni Małysz. I że nie wypada mu zakończyć kariery bez złota. Nie wypada co najwyżej pisać w ten sposób. Resztę weryfikuje sport , a ten jest wypadkową siły mięśni, dyspozycji dnia, ducha walki i łutu szczęścia, choć ten ostatni czynnik prawie nigdy nie był po stronie Orła z Wisły. Adam, podejmując decyzję, że skacze dalej, nie wyznaczył sobie daty krytycznej. Nie wyznacza też konkretnego celu, choć można się po Polaku spodziewać, że rola statysty nie jest dla niego. Uśmiecha się spod słynnego wąsa, wciąż jeszcze młodzieńczo, i z rozbawieniem odpowiada na pytania dziennikarzy, jak długo jeszcze będzie skakał. Po zwycięskim marszu za czwartą kryształową kulą w jednym z magazynów można było przeczytać felieton: „Adam. Nam ciągle mało”. Tytuł ten bardzo trafnie scharakteryzował przeciętnego polskiego kibica…

Łowca skalpów - Simon Ammann

Sezon epokowy, w którym wziął prawie wszystko. Po Igrzyskach wspomniał o możliwym zakończeniu kariery. Co ma do zrobienia jeszcze? Kto wie, może następny genialny sezon? Jeśli nie zdarzy się kontuzja lub nagłe załamanie, nic i nikt może nie stanąć na przeszkodzie temu, aby Harry Potter, który tak zaczarował w Salt Lake City, który podbił także dużą skocznię w Sapporo , a w minionym sezonie zgarnął wszystkie złote medale, powtórzył sukces. Jeśli będzie on mniejszy, to tylko dlatego, że imprez medalowych będzie mniej… Kiedy już wydawało się, że Gregor Schlierenzauer przejmie schedę po Małyszu i Ahonenie, narodził się skoczek nowej ery. Zaskakujące, jak ten onieśmielony własnym sukcesem chłopiec, którym był Ammann przed ośmiu laty, zmężniał. Wydoroślał, ale przede wszystkim poukładał w swojej głowie to, czego dokonał i zestawił z szansami na to, co jeszcze może zrobić. Obronił się, a przecież przed nim nie obronili się inni wybitni, których w młodym wieku postawiono na najwyższym stopniu olimpijskiego podium. Wspominany przy okazji wyskoków Gregora Toni Nieminem osiem lat po swoim sukcesie był już tylko cieniem skoczka. Ammann pogubił się ledwie na kilka sezonów, ale skutecznie odbudowywał już od trzech poprzednich. I to on ma dzisiaj wszystkie cechy, które pozwalają na osiąganie sukcesu. Formę, niebywały talent, ale przede wszystkim luz. Tajemnica być może kryje się właśnie w tych złotych medalach sprzed ośmiu lat. Cóż on bowiem miał jeszcze udowodnić. I komu? Na zupełnym luzie, mając w pamięci to, że bez względu na wynik zmagań, i tak jest już mistrzem olimpijskim i mistrzem Świata, powtórzył sukces z Salt Lake i wygrał Mistrzostwa w lotach. Pobił tym samym rekord Nykaenena, ale nie tylko ten olimpijski. Kończąc sezon z szóstym indywidualnym złotym medalem, Szwajcar staje na czele statystyki największych mistrzów w historii skoków narciarskich. Jeszcze nigdy żaden skoczek nie zdobył sześciu złotych krążków w zmaganiach indywidualnych. Legendarny Fin, który z pięcioma złotymi wyprzeda Małysza i Weissfloga, posiadaczy czterech złotych medali, po tym sezonie stracił prymat aż w dwóch statystykach. Co na to sam Ammann? Pewnie nawet o tym nie myśli. Być może nawet nie wie, jak wysoko już zaszedł w historii. Otwarte pozostaje jedynie pytanie, ile jeszcze skalpów ma do zdarcia. Dołączył już do elitarnie wąskiego grona tych, którzy wygrali na wszystkich typach imprez medalowych. Zdobywając kryształową kulę i wygrywając Turniej Nordycki, pozostawił sobie już tylko jedną rzecz do wygrania: Turniej Czterech Skoczni. Po takiej serii, jaką zaprezentował w minionym sezonie, można się tylko zastanawiać nad tym, czy ma szanse jako drugi w historii wygrać TCS, zwyciężając we wszystkich konkursach. Jego ewentualna porażka na Turnieju byłaby bowiem zaskoczeniem znacznie większym, niż brak Ahonena na podium.

Nowy system, czyli „oby nam się”…

Bohaterem, choć raczej mrocznym, sezonu 2009/2010 jest też nowy system punktacji. W największym skrócie można go scharakteryzować tak: jeśli skacze Austriak, obniżamy o dwie belki i dodajemy punkty za wiatr w plecy (na pewno był), sumując je z bonusem za belkę. Jeśli skacze ktoś inny, a już nie daj Boże Polak, odejmujemy punkty za wiatr pod narty (na pewno był) i patrzymy, czy aby nie trzeba podnieść belki, żeby móc odjąć więcej punktów. Tyle ze spiskowej teorii dziejów.

Teraz konkretnie. Bardzo eksperymentalna formuła wyliczania punktów dodatnich i ujemnych za warunki na skoczni wymagałaby od organizatorów uczciwego informowania kibiców, w jakich miejscach są te wartości zliczane. Mimo że system obowiązuje niemal od połowy sezonu, nikt do tej pory nie podjął się obiektywnego wyjaśnienia, czy skoczek, który po wyjściu z progu ma huragan w plecy, a nad zeskokiem (gdzie ledwie doleciał) wiało mu pod narty, jest traktowany (przy zachowaniu identycznych wartości ), jak ten, który wprawdzie miał huragan w plecy nad zeskokiem, ale przy wyjściu z progu wiało mu pod narty, dzięki czemu miał zupełnie inną parabolę lotu. Dla komputera to tylko średnia arytmetyczna z kilku wartości, a dla statystycznego skoczka to być albo nie być w konkursie, zaś dla walczących o medale, to mieć lub nie mieć. Widownia nic nie rozumie, a skoczkowie, cóż… skaczą. Schlierenzauer co jakiś czas puka się w kask, ale widoków na zmiany brak.

Zrobienia bilansu zysków i strat się nie podejmuję. Z nowego systemu pojąłem natomiast jedno. Żaden, podkreślam, żaden skoczek, nawet w wielkiej formie, nie ma szans na jakikolwiek dobry wynik, jeśli nie skacze w ostatniej dziesiątce. Powód jest prosty. Jakikolwiek wystrzał kogokolwiek z drugiej dziesiątki będzie ukrócony przez sędziów obniżoną belką dla tak zwanej „czołówki” (zdefiniowanej dla potrzeb systemu tylko i wyłącznie do pierwszej dziesiątki).

***

Bohaterów, mniejszych i większych, sezonu było jeszcze co najmniej kilku, by wymienić tylko takie nazwiska, jak: Morgenstern, Kofler, Jacobsen, Kranjec, Hajek… Wszyscy oni także zasłużyli na odrębny felieton. Lecz w tym nieobiektywnym podsumowaniu to już wszystko. Na obiektywizm niechaj silą się Ci, którzy mają siłę i czas, aby ważyć medale, zliczać turniejowe punkty, brać poprawkę na „plusy ujemne” i „plusy dodatnie” etc., etc.