Strona główna • Mistrzostwa Świata

Szkiełkiem, okiem i sercem: Zmiana Warty w Smutny Czwartek

Święta, święta i po świętach. Bo w końcu Mistrzostwa Świata w Oslo były wielkim, sportowym świętem. Choć dla większości polskich kibiców nie zakończyło się to święto tak świątecznie, jakby sobie życzyli.

Przecież i tak najważniejszym wydarzeniem było to najsmutniejsze: Adam Małysz kończy karierę. Wszyscy wiedzieli, że to kiedyś nastąpi, większość miała nadzieję, że jeszcze nie teraz. Ten Tłusty Czwartek był tak naprawdę Smutnym Czwartkiem. Król Holmenkollen uległ skoczni, którą okiełznał najwięcej razy ze wszystkich skoczków. Uległ jej i rywalom, nie zdobył medalu. Zdobył za to coś dużo cenniejszego. Szacunek i chwałę, bo odchodzi będąc na szczycie – w tym sezonie wygrał wszak konkurs na ukochanej Wielkiej Krokwi, zdobył medal w Oslo, choć nie na Holmenkollen jest na podium Pucharu Świata i będzie jeszcze walczyć, by tam pozostać.

Te Mistrzostwa nie ułożyły się dla Polaków tak, jak by oczekiwali, choć nie zabrakło przecież radosnych momentów. Udany był dla polskiej ekipy konkurs indywidualny na skoczni normalnej. Serce rosło, gdy podczas dekoracji medalowej, na scenie ustawionej pod Teatrem Narodowym w Oslo, stanęło dwóch Austriaków, dwóch Polaków, Szwajcar i Norweg. Nie było ani jednego Niemca, ani jednego Fina. Był to bezsprzeczny sukces i najlepszy z konkursów na tej imprezie.

Z całą pewnością była to porażka gospodarzy. Norwegowie w ogóle spisali się w skokach poniżej oczekiwań. Ale ten konkurs był dla nich szczególnie nieudany. Żaden z Norwegów nie był murowanym faworytem do medali, ale przecież gospodarze mocno liczyli na Toma Hilde, Andersa Jacobsena czy Johana Remena Evensena, z których przecież każdy miał potencjał, by znaleźć się w czołowej trójce.

W konkursie drużynowym było już dla Polaków nieco gorzej. Nie oszukujmy się – te zawody były w zasadzie nudne. Właściwie ani przez chwilę nie zagroziliśmy Niemcom, ale i nie musieliśmy się też specjalnie martwić, że ani Japończycy ani Czesi, ani Słoweńcy szczególnie nam nie napędzili stracha. Nieco adrenaliny przyniósł upadek Severina Freunda, ale ci, co potrafili dobrze liczyć, od razu wiedzieli, że nie ma specjalnie na co.

W powszechnej opinii najważniejszym konkursem był ten czwartkowy. Ten, który wyłonił Mistrza Świata na skoczni dużej. Z całą pewnością, zostanie zapamiętany na długo. Miał naprawdę niezwykła dramaturgię. Nawet pogoda postanowiła włączyć się w tworzenie niezwykłego widowiska. Oblepiająca wzgórze Holmenkollen od kilka dni mgła to opadała, to podnosiła się, a sportowy świat obiegły zdjęcia prezentujące wystający z gęstego mleka czubek skoczni z norweską flagą.

W trakcie konkursu mgła rozwiewała się i w pewnym momencie opadła, sięgając krawędzi niecki wkopanego w szczyt wzgórza zeskoku. Ale nie wlewała się do środka. Z białego tumanu wystawał tylko czubek wzgórza z rozświetloną skocznią. A zawodnicy oddawali wtedy skoki w krystalicznie czystym powietrzu. Norwegowie walczyli o medale wspierani przez fantastyczną publiczność, która w Świątyni Skoków tworzyła niezwykłą atmosferę. Jeszcze na półmetku mieli medale. Nie dali rady. Nie dał rady fantastyczny na tych mistrzostwach Thomas Morgenstern, musiał uznać wyższość Gregora Schlierenzauera, który długo nie potrafił uwierzyć we własne szczęście. Dramaturgia była, ale niestety bez happy endu dla Polaków.

Już w pierwszej serii z walki o medale odpadł Adam Małysz. 126 metrów i 13 miejsce na półmetku raczej pozbawiało złudzeń. Za to Kamil Stoch zajmował szóstą pozycję i do podium tracił zaledwie 0,9 punktu. Niestety w drugiej serii za bardzo chciał. Błąd na progu, skok żyłowany do końca, upadek. To był medal przegrany już na belce. I umówmy się, że wtedy już nie miało znaczenia, czy Kamil zająłby 9 czy 19 miejsce. Ambitny skoczek z Zębu poleciał do Oslo walczyć o medal i jego brak jest porażką, choć trzeba przyznać, że nie jest to porażka wstydliwa. Kamil w obu konkursach pokazał, że potrafi o medale walczyć.

Jeśli konkurs na Holmenkollen w 1996 roku był nazywany „Zmianą Warty” w bardzo pozytywnym dla Polaków znaczeniu, to Holmenkollen AD 2011 jest zmianą warty dla nas smutną. Małysz schodzi ze sceny. Ale zastępuje go symbolicznie nie młodszy kolega z drużyny, tylko absolutnie fenomenalny Gregor Schlierenzauer. Skoczek, który nawet w tak słabym dla siebie sezonie potrafił zostać mistrzem świata. Austriak ma 21 lat a listę osiągnięć niewiele krótszą (a licząc drużynowo może nawet i dłuższą) niż Małysz czy inne legendy – Nykänen, Weissflog, Ahonen. Strach myśleć, z jakim bilansem on będzie schodził ze sceny. A wiadomo, że Małysz był dla Gregora idolem, tak jak Jens dla Adama. Tak, głównym bohaterem tej zimy jest Thomas Morgenstern. Ale tamten konkurs zdaje się nam wskazywać, że Małysza – bezsprzecznie najlepszego skoczka pierwszej dekady XXI wieku - zastępuje właśnie Schlierenzauer, który ma predyspozycje, by zdominować kolejną dekadę. A że potrafi dominować – już pokazał.

Konkurs drużynowy na HS 134 był smutnym a raczej żałosnym zakończeniem imprezy sezonu. To była parodia konkursu i miała niewiele wspólnego z uczciwą rywalizacją sportową. Dowiodła też, po raz kolejny, niedoskonałości nowego systemu – czyli rekompensaty za wiatr i długość najazdu w warunkach trudniejszych niż lekkie powiewy. A decyzja o odwołaniu drugiej serii, choć warunki się nie pogarszały a do końca dnia zostało dużo czasu, muszą budzić spekulacje na temat tego, czy czyjeś interesy nie wygrały z zasadami fair play. Przepisy mówią jasno – konkurs o mistrzostwo świata powinien się składać z dwóch serii, o tytule tylko w zupełnie wyjątkowych okolicznościach, uniemożliwiających przeprowadzenie dwóch serii, może zdecydować jedna. Tu nie mieliśmy do czynienia z taką sytuacją.

Kto wygrał te mistrzostwa? Bezapelacyjnie Austriacy. 5 złotych medali (wliczając konkurs pań, który mało nas zajmował, jako że nie mieliśmy w Oslo swoich reprezentantek) i dwa srebrne. Ciężko wyobrazić sobie lepszy bilans. Kto przegrał? Na pewno gospodarze, którzy liczyli na dużo więcej, niż dwa tytuły wicemistrzowskie w drużynie i brak jakichkolwiek indywidualnych. W dodatku jeden medal trochę przywiał im wiatr a trochę podarowało jury, odwołując drugą serię. Klęskę ponieśli Finowie, choć w końcu tylko najwięksi optymiści mogli liczyć w Oslo na jakieś fińskie medale. Za absolutnych szczęściarzy trzeba uważać Słoweńców, którym brązowy medal na Holmenkollen przytrafił się jak ślepym i kulawym kurom ziarno na środku Antarktydy. W zamieci.

My kończymy z jednym medalem. Taki sam bilans mają Niemcy. Kto powinien się bardziej cieszyć? Odpowiedź zostawiam szanownym czytelnikom.

Weźmy teraz pod lupę naszych Orłów. I trenerów.

Adam Małysz. Kończy karierę jako brązowy medalista MŚ w wieku 33 lat. W konkursach drużynowych był najmocniejszym filarem. Przegrał medal na skoczni dużej, choć miał na niego spory apetyt.

Hannu Lepistö. Doprowadził swego podopiecznego do medalu i pomógł zakończyć karierę w glorii. I zapowiedział, że sam odchodzi. Koniec kariery równie piękny co u podopiecznego.

Kamil Stoch. Jechał po medal, wrócił z pustymi rękami. Cenna nauczka na przyszłe wielkie imprezy. Będzie łatwiej, bo przybywa mu doświadczenia. Będzie trudniej, bo po odejściu Adama oczekiwania wzrosną.

Piotr Żyła. Nawet nie załapał się do kadry, a pojechał na Mistrzostwa. Ciężka praca i samozaparcie popłacają. Treningi z Janem Szturcem i ambicja przyniosły efekt. Wiślanin pokazał się w Oslo z dobrej strony i na pewno wrócił do Polski zadowolony.

Tomasz Byrt. Zadebiutował na MŚ w wieku 18 lat i początkowo wydawało się, że może sprawić niespodziankę. Na skoczni normalnej oddał kilka obiecujących skoków. Niestety, w konkursie się spalił. Potem było już coraz gorzej. Debiut nieudany, ale Tomek pokazał, że ma potencjał.

Łukasz Kruczek. Latem miał obiecującą kadrę młodych zawodników, którzy zaskoczyli świat skoków świetną formą. Z ośmiu kadrowiczów na mistrzostwa zabrał dwóch. Z czego jednego w formie. Skład uzupełnili Małysz (trenowany przez Lepistö), Byrt (junior) i Żyła (spoza jakiejkolwiek kadry).

Stefan Hula. Jeszcze w styczniu wydawał się solidną podporą drużyny i pewniakiem, który nie psuje skoków. To i tak jego najlepszy sezon w PŚ, ale o tych mistrzostwach zapewne będzie chciał jak najszybciej zapomnieć.

I tyle o Oslo, mieście zasnutym mgłą, w którym hot-dog kosztuje 30 złotych, tramwaje kursują punktualnie, a mieszkańcy uśmiechają się wciąż do przyjezdnych. Mieście, które już po raz piąty gościło Mistrzostwa Świata w narciarstwie klasycznym. Mieście, w którym jeden z królów sam zdobywał kiedyś mistrzowskie tytuły (Harald piąty ma w dorobku medale MŚ i ME w żeglarstwie) a drugi abdykował w Smutny Czwartek.

Teraz czeka nas zakończenie sezonu zimowego w PŚ. Już jutro i pojutrze konkursy w Lahti. A tam tylko dwie rzeczy są pewne. Pierwsza to taka, że Polacy ze wzruszeniem będą oglądać ostatnie skoki Adam Małysza. Druga to taka, że na skoczni będzie wiało. A ja mam jeszcze przeczucie, że Polska w konkursie drużynowym spisze się lepiej, niż na MŚ. Albo się pomylę, albo się zdenerwuję.