Strona główna • Wywiady

"Gdybym wtedy miał ten rozum, który mam dziś..." - rozmowa z Wojciechem Fortuną

Przed tygodniem ukazała się biografia jedynego polskiego Mistrza Olimpijskiego w skokach, Wojciecha Fortuny pt. „Skok do piekła”. O wydanej właśnie książce, o faktach ze swego burzliwego życia, o polskiej kandydaturze do organizacji zimowych igrzysk olimpijskich, a także o szansach Kamila Stocha na złoto olimpijskie mistrz opowiedział w rozmowie z naszym portalem. Wywiad prezentujemy poniżej.


A.D.: Panie Wojciechu, kilkakrotnie już w różnej formie publikował Pan swoje wspomnienia. Skąd wziął się pomysł, żeby zrobić to raz jeszcze? Jaka jest geneza powstania książki "Wojciech Fortuna. Skok do piekła"?

W.F.: Książka powstała, bo był na nią materiał. Jest tu i o sporcie i o życiu. Postanowiłem tym razem bardziej szczerze opowiedzieć o swoich przeżyciach niż robiłem to do tej pory. Z tego co słyszałem ludziom się podoba ta pozycja. Proszę mi wierzyć, że moje życie to materiał na jeszcze niejedną książkę.

A.D.: Czytając tę książkę miałem odczucie, że to jest taka Pana publiczna spowiedź z całego życia. Czy w ten właśnie sposób Pan to traktował?

W.F: To nie jest spowiedź, to jest szczere opowiadanie. O różnych aspektach mojego życia. Uważam, że zostało to wszystko naprawdę dobrze opisane przez Leszka Błażyńskiego. Dostajemy gratulacje od różnych osób, od dziennikarzy sportowych, co świadczy o tym, że wykonaliśmy dobrą robotę.

A.D.: Dlaczego akurat Leszka Błażyńskiego wybrał Pan do opisania swoich wspomnień? Czy znaczenie miał tu fakt, że jest synem medalisty olimpijskiego (autor książki jest synem Leszka Błażyńskiego, dwukrotnego medalisty olimpijskiego w boksie, Mistrza i v-ce Mistrza Europy) i zna sport również od innej strony?

W.F.: Przede wszystkim zna życie. On też nie miał łatwo, historia jego rodziny to dopiero jest materiał nie tylko na książkę, ale nawet na film, na dramat. U mnie była podobna sytuacja jak w jego rodzinie, ale ja mam taki charakter, że się nigdy nie załamuję. Ja chcę żyć, dlatego zrezygnowałem z wielu rzeczy, które mi nie służyły. Leszek przeszedł jeszcze więcej niż ja i to jako młody chłopak. Jest najbardziej odpowiednią osobą do tego, żeby podjąć temat mojego życia. Inicjatywa powstania "Skoku do piekła" wyszła właśnie od niego. Powiedział, mi że ma przygotowany obszerny materiał na mój temat i poprosił żebym opowiedział mu dodatkowo o paru kwestiach. Przyjeżdżał do mnie porozmawiać, ja byłem też w jego stronach, na Śląsku. I tak powstała ta książka. Długo nie wiedzieliśmy jak ją zatytułować, w końcu Leszek wymyślił tytuł "Skok do piekła". Jak pokazuje moja historia z piekła można wyjść. Wyszedłem na prostą, bardzo dobrze mi się żyje poza Zakopanem. Nie mam już czasu na wódkę, zajmuję się sportem w ośrodku sportów zimowych "Szelment", jestem kustoszem ekspozycji dotyczącej sportów zimowych, którą sam założyłem. I tak mi przyjemnie mija tu życie.

A.D.: Jak możemy przeczytać w Pana biografii, Pana mama powiedziała kiedyś, że największym nieszczęściem, jakie spotkało jej syna było zdobycie złotego medalu olimpijskiego...

W.F.: Faktycznie moja mama tak kiedyś powiedziała. Nie wiem, może miała rację... Po Sapporo miałem wielu przydupasów, wielu "menedżerów", którzy korzystali z mojego sukcesu, a ja musiałem dziękować za to, że żyję. Dziś nie jestem już tym samym Wojtkiem co kiedyś, tylko panem Wojtkiem. Mam 61 lat i gdybym w latach mojego sukcesu miał ten rozum, który mam teraz, to pewnie zdobywałbym kolejne medale. Ale wtedy się nie dało. Były owacje, prezenty, jeździło się od towarzyszy do towarzyszy i nie było czasu na trening, a później motywacja do uprawiania sportu się skończyła. Nie miałem wokół siebie człowieka, który potrafiłby mną odpowiednio pokierować, tak jak Edi Federer pokierował karierą Małysza. Adam naprawdę dużo mu zawdzięcza. Nie miał takich problemów jak ja. Ja musiałem wyjechać żeby malować Amerykę, a on dużo osiągnął w sporcie i dużo zarobił. Dzisiaj sport to jest biznes, na którym można nieźle zarobić. Dawniej tak nie było. Naprzypinali mi odznaczeń, orderów i uważali, że wszystko jest ok. A dzisiaj warto być sportowcem, to jest zawód bardzo opłacalny. Dzisiaj opłaca się być medalistą olimpijskim, bo z tego jest emerytura. To jest takie minimum, za które da się przeżyć i nie da się zdechnąć.

A.D.: W książce opowiada Pan m.in. o konkursie skoków w ZSRR zorganizowanym z okazji zakończenia kariery przez Kobę Czakadze, podczas którego wszyscy skakali na bani. Czy zdarzało się Panu, Pana kolegom ze skoczni skakać pod wpływem alkoholu również w zawodach wyższej rangi?

W.F.: Akurat pożegnanie Koby to był jeden wielki bankiet, to było takie skakanie na luzie. Ale przyznaję, że zdarzało się i mnie i innym skoczkom w tamtych czasach skakać po alkoholu także w poważniejszych zawodach. Zresztą w jakimś stopniu ten temat też poruszyłem w książce i zainteresowanych odsyłam właśnie do niej.

A.D.: W tej chwili jesteśmy świadkami kolejnego powrotu do skoków Janne Ahonena. Pan kilka lat po zakończeniu kariery też wrócił na skocznię. Co było tego powodem? Tęsknota do sportu czy może brak pomysłu na życie?

W..F.: To była tęsknota za nartami. Ja nie umiałem bez nich żyć. Zresztą potem jeszcze startowałem nawet w zawodach dla oldbojów. Nawet jak już nie byłem skoczkiem, to przychodziłem na Wielką Krokiew, przypinałem sobie narty i byłem w stanie z podwyższonego rozbiegu te sto metrów skoczyć. Jeszcze dzisiaj chętnie bym sobie skoczył na Wielkiej Krokwi, ale boję się, że zrobiłbym sobie krzywdę. W nartach jestem zakochany po dzień dzisiejszy, dlatego odchodziłem, wracałem, próbowałem... Ale to nie było zawodowe skakanie, bo wtedy skakało się tylko dla idei. Jak się kiedyś upomniałem o kasę, którą mi obiecano to usłyszałem: "Fortuna, wy wcale nie musicie startować."

A.D.: Nigdy nie został pan trenerem skoków. Dlaczego?

W.F.: Jak zakończyłem karierę, to chciałem pozostać przy skokach. Zaproponowano mi pracę instruktora, ale powiedzieli mi, że będę zarabiał 800 złotych. Poczułem się jakbym dostał mocnego kopa. I poszedłem na taksówkę, bo co mi zostało. Jak skończyłem ze sportem, to nie miałem nic. Za ostatnie pieniądze udało mi się auto kupić.

A.D.: Pan, góral z Zakopanego, mieszka teraz kilkaset kilometrów od swojej rodzinnej miejscowości. Jak do tego doszło?

W.F.: Dziesięć lat temu Urząd Miasta Zakopane podczas mojej nieobecności wymeldował mnie sądownie donikąd. Wtedy przebywałem za granicą i myśleli, że ja już nie wrócę, że ta pijaczyna już tu nie przyjedzie, a potrzebne było to mieszkanie, które było służbowe. Poszła więc szybka akcja, dwie rozprawy sądowe i wymeldowali mnie. Po powrocie z Ameryki kupiłem sobie apartament pod reglami za 50 tysięcy dolarów, bo było mnie stać, ale oni, jak mówię, mnie w międzyczasie wymeldowali. A ja byłem honorowym obywatelem miasta Zakopane. Ten medal zakopiański przybiłem potem do budy mojego psa. Minęło dziesięć lat i otrzymałem pismo od burmistrza Zakopanego, pana Majchra, którego szanuję, bo to nie on mnie wymeldował. Ale on pisze, że chce ze mnie zrobić ambasadora Zakopanego. Czy Pan sobie po tym wszystkim wyobraża mnie jako ambasadora? Ja chętnie będę promował Zakopane, bo należy mu się odpowiednia promocja, ale jako ambasador muszę zarobić parę złotych, ja za frajer tego robić nie będę. Na promowaniu miasta Zakopane ludzie zarabiają poważne pieniądze, a ja mistrz olimpijski, mam to robić społecznie?

A.D.: A co sądzi Pan o inicjatywie ubiegania się Krakowa wraz z Zakopanem o organizację Zimowych Igrzysk Olimpijskich w 2022 roku. Czy gdyby został Pan o to poproszony to pomógłby w promowaniu tej kandydatury?

W.F.: Tak, pomógłbym, ale musiałoby za tym pójść odpowiednie wynagrodzenie. Prasa pisze, że Zakopane na organizacji olimpiady zarobiłoby kilka milionów złotych, więc dlaczego mistrz olimpijski też nie miałby przy tej okazji zarobić. Wszędzie na świecie tak jest. Ale poparłbym tą inicjatywę. Kilka pokoleń skoczków nie doczekało się poważnej imprezy w naszym kraju, poza mistrzostwami świata z 1962 roku. Udało się zorganizować co najwyżej studenckie zawody. Staraliśmy się już o organizację olimpiady, mistrzostw świata, poszły na to grube pieniądze. Jestem za tym, żeby promować Zakopane, promować te igrzyska. Może przy okazji ta nowa "Zakopianka" powstanie. Chociażby dlatego warto wspierać ten projekt. Ale nie zrobię tego za darmo, ani z tego co wiem, nie zrobi tego też Józef Łuszczek.

A.D.: Gdyby miał Pan wymienić pięciu najwybitniejszych polskich skoczków w historii? Jakie to byłyby nazwiska?

W.F.: To zacznijmy chronologicznie, od Marusarza, bo to od niego zaczęło się w Polsce prawdziwe skakanie. Przypomnę, że został v-ce Mistrzem Świata w Lahti w 1938 roku. Dalej, Antek Łaciak, srebrny medalista z Mistrzostw Świata w Zakopanem z 1962 roku, potem Daniel-Gąsienica, trzeci zawodnik mistrzostw w Szczyrbskim Plesie w 1970. Następnie, tu muszę być nieskromny, Wojciech Fortuna, Mistrz Świata i Mistrz Olimpijski z 1972 roku, piąty byłby Fijas. Królem mogę nazwać Adama Małysza, co prawda nie zdobył złota olimpijskiego, ale tyle radości co on nam sprawił, to jest nie do przecenienia - cztery medale olimpijskie, cztery tytuły Mistrza Świata, cztery kryształowe kule. No i teraz jest Stoch. W lutym miną 42 lata od mojego złotego medalu z Sapporo. Ja w tej książce prorokuję, że za sprawą Kamila będziemy słuchać Mazurka Dąbrowskiego w Soczi. To jest zawodnik o wielkim doświadczeniu, a na dzień dzisiejszy wcale jeszcze nie jest w swojej najwyższej formie. Tą najwyższą złapie pod koniec stycznia, tak jak to robi od trzech lat i będzie ją trzymał do końca marca. Jeżeli nie on, to ja kolejnych czterdziestu lat na złoto olimpijskie nie będę czekał.

A.D.: Podkreśla Pan często, że Pana ulubieńcem spośród polskich skoczków jest Klimek Murańka...

W.F.: Tak! Proszę Pana, on nam może taką niespodziankę sprawić jak Wojtek Fortuna w 1972 roku. Mistrz Świata Juniorów, Jaka Hvala, już wygrał w Pucharze Świata, Murańka, który jest v-ce Mistrzem też może. Tej zimy oddał jeszcze mało skoków, zresztą wszyscy oddali niewiele, ale im więcej będzie tego skakania, tym forma będzie wyższa. Brakuje im tak z 50 skoków do takiej olimpijskiej formy. Nie liczę jeszcze na Turniej Czterech Skoczni, chociaż wiem że Kamil ma wielką ochotę zostać jego zwycięzcą, ale z doświadczenia wiem, że nie wszyscy zwycięzcy TCS zostają mistrzami olimpijskimi. No chyba, że on to utrzyma...To jest fenomen, to, co on robi na progu, tego nie potrafi żaden inny skoczek na świecie. Robi to na luzie, bez żadnego szarpnięcia. Będzie mu trochę przeszkadzał Morgenstern jak wróci po kontuzji, nie wiem też co ten Ammann będzie wyczyniał, czy on znowu nie wywinie jakiegoś numeru, w końcu mamy sezon olimpijski.

A.D.: A jakie widzi Pan szanse na drużynowy sukces polskich skoczków?

W.F.: Pięć drużyn będzie walczyć o złoty medal w Soczi. Na pewno Austriacy, Norwegowie, Japończycy, Niemcy i nasza ekipa. Chcę żeby wszyscy wiedzieli, że Fortuna sprzyja polskim skoczkom i że trzyma za nich kciuki.

A.D.: Dziękuję za rozmowę i życzę wesołych świąt.

W.F.: Ja również dziękuję, pozdrawiam wszystkich czytelników portalu skijumping.pl.

Rozmawiał Adrian Dworakowski, wywiad przeprowadzono 19.12.2013 r.

Czytaj też: "Wojciech Fortuna. Skok do piekła" - recenzja

Książka "Wojciech Fortuna. Skok do piekła" do kupienia wyłącznie przez internet, za pośrednictwem największego portalu aukcyjnego lub bezpośrednio u autora: leszek.blazynski@interia.eu.