Strona główna • Puchar Świata

Okiem Samozwańczego Autorytetu: Quo Vadis?

Dokąd idziesz moja ulubiona dyscyplino sportowa? W jakim kierunku się rozwijasz? Jaka jest twoja przyszłość? Jakie konkursy będziemy oglądali za pięć lat? Czy będziemy Cię jeszcze oglądać? Czy FIS w swoim reformatorskim zapale nie posunęła się aby trochę za daleko?

W 2001 roku Jerzy Kawalerowicz nakręcił swoją wersję "Quo Vadis". W jednej z licznych gazet przeczytałem wtedy jedną z licznych recenzji, która zapadła mi w pamięć z tego względu, że oglądając później w kinie ową polską superprodukcję w pełni zgadzałem się z recenzentem. Leciało to mniej więcej tak "na tle dekoracji udających starożytny Rzym snuje się Bogusław Linda przebrany za Petroniusza i recytując scenariusz udaje, że rozmawia z Michałem Bajorem, ucharakteryzowanym na Nerona". Tak to właśnie było. Niby Kawalerowicz mający na koncie świetnego "Faraona", niby śmietanka polskiego aktorstwa, niby 18 milionów dolarów (do dziś bezapelacyjnie najdroższy polski film) (link do listy) a jednak człowiek miał nieodparte wrażenie, że tu wszystko jest na niby. Żadnej magii kina, żadnego zaangażowania emocjonalnego widza, żadnego wczuwania się w losy bohaterów. Nawet nie o to chodziło, że aktorstwo było drewniane, bo było w sumie całkiem niezłe. Czegoś jednak zabrakło. To nie był film, tylko proteza filmu. Ersatz. Substytut.

Takie same miałem odczucia oglądając sobotni konkurs w Lillehammer. 50 facetów przebranych za skoczków udawało, że rywalizuje na dekoracji udającej skocznię. A o wynikach nie decydowały ich sportowe umiejętności, tylko program komputerowy.

Sobotni konkurs nie powinien się w ogóle odbyć. Na półmetku prowadził Schlierenzauer, który skoczył 127,5 metra. Do drugiej serii nie weszli Żyła i Maksymoczkin, którzy skoczyli tyle samo, co Schlierenzauer ani Nicolas Fairall, który skoczył od niego o pół metra dalej.

Popatrzmy na szczegółowe wyniki, które można znaleźć na protokole z zawodów. Weźmy pod lupę Gregora Schlirenzauera. Suma punktów za odległość i od sędziów to 122,1. Od tego odjęto 17,7 za belkę a potem dodano 29,3 za wiatr. Strasznie dużo kombinowania. Severin Freund w drugim skoku za wiatr otrzymał 31,8 punktu na 157,2 stanowiących jego notę. A Matjaz Pungertar miał 36 punktów za wiatr przy nocie całościowej 149,5 punktu. Więc jego kompensata wyniosła 24% jego noty. Prawie jedną czwartą.

Wyobraźmy sobie teraz taką sytuację: Szefowie Formuły 1 decydują się na opracowanie systemu, który zapobiegnie odwoływaniu wyścigów w skrajnie niekorzystnych warunkach pogodowych. Dajmy na to, że po przejechaniu 53 z 70 okrążeń wyścig trzeba przerwać z powodu oberwania chmury. Ale jury wdraża system: na podstawie szczegółowej analizy dotychczasowej jazdy wszystkich zawodników komputer przeprowadza symulację. Z symulacji wynika, że oberwanie chmury nie było oberwaniem chmury tylko przelotnym deszczem. Symulacja dowodzi, że na ostatnich 17 okrążeniach zawodnik, który jechał na piątym miejscu wypadnie z trasy, kierowcy z miejsc 10 i 11 zamienią się miejscami, zawodnik jadący jako drugi dogoni i wyprzedzi lidera, a rajdowcy z miejsc 7 i 8 zderzą się i zostaną wyeliminowani z zawodów. Symulację nakłada się na sytuację z momentu przerwania wyścigu i wpisuje do protokołu. Rozdajemy nagrody, wręczamy puchary, wypłacamy kasę. Co Wy na to?

Mi nie chodzi o to, że te przeliczniki i rekompensaty są bez sensu. One mają sens. Ale tylko do pewnego momentu. Tylko jeśli ich wpływ jest naprawdę nieznaczny. Przy tak olbrzymiej skali, jak to miało miejsce w Lillehammer to już bardziej zgadywanka. Żaden system nie zastąpi tak złożonej rzeczywistości jak warunki atmosferyczne czy kilkakrotnie zmieniana długość najazdu i ich wpływ na skoczka. Tu jest po prostu za dużo różnych czynników. A gdy występują w takim nasileniu, system kompensacji musi być bezradny. Kiedyś taki konkurs by odwołano. Teraz takie loteryjne wyniki są uznawane i wliczane do klasyfikacji generalnej.

Co innego, gdy wpływ tego wiatru jest niewielki. Wracając do przykładu z Formułą 1 – gdyby zawody przerwano na półtora okrążenia przed końcem, to też nikt by się nie zgodził na symulację ostatecznych wyników, ale pewnie większość kibiców stwierdziłaby, że nie jest to taki idiotyczny pomysł, bo na tak krótkim dystansie prawdopodobieństwo zmian w kolejności zawodników byłoby minimalne (szczególnie gdyby odległości między kierowcami były spore) i w sumie wydawałoby się to całkiem sprawiedliwe. A nawet bardzo niesprawiedliwe wydawałoby się, że zwycięzcy zwycięstwo wymyka się z rąk z powodów pogodowych, gdy przejechał niemal cały dystans wyścigu. Ale na 17 okrążeń przed metą? 25% całej gonitwy?

Myślę, że sensownym rozwiązaniem byłoby jednak odwoływanie zawodów, gdy wiatr ma zbyt duży wpływ na skoki. Zostawmy te przeliczniki, ale dajmy sobie spokój ze skakaniem, gdy wymyślony przez program algorytm zaczyna generować więcej, niż 10, góra 15% noty zawodnika. Żebyśmy nie doszli kiedyś do sytuacji, że zawody zaczynamy z belki 17 a kończymy na 6 bo huragan pod narty zapieprza tak, że skoczek za długość skoku dostaje 25 punktów, od sędziów 51, za belkę 38,4 ale znowu za wiatr odejmują mu 60,3…

Zawody jednakże się odbyły i Schlierenzauer dopisał sobie do listy 53. pucharowe zwycięstwo. Ani specjalnej chluby ani zbyt wielu zwolenników mu ta wiktoria jednak nie przysporzyła. Takie wydarzenia tylko obniżają zaufanie do organizatorów, budzą podejrzenia i dają pożywkę miłośnikom teorii spiskowych. Gdyby tak jeszcze wygrał Fin, Czech albo Japończyk. Ale Schlierenzauer? I to będący przez pierwsze dwa weekendy bez formy?

Wygląda na to, że drugiego dnia jednak jury poszło po rozum do głowy. Choć porywy wiatru nie były tak silne, a wartości przeliczników tak kosmiczne, to jedna pierwsza seria trwała aż godzinę i 40 minut. Jurorzy postanowili więc odwołać drugą. Można się spierać, co jest większym wypaczeniem idealnego konkursu – ciągnięcie go na siłę w loteryjnych warunkach, czy ograniczenie go do jednej serii. Do tego jednak jesteśmy bardziej przyzwyczajeni.

Ostatnio karierę wśród dziennikarzy i zapraszanych do studia TVP 1 robi określenie "spokojne wejście w sezon". Spokojne wejście w sezon? Spokojnie jak na wojnie. Oto lider drużyny ma groźną, a bagatelizowaną z początku kontuzję. Przerwa, która miała z początku wynosić jeden konkurs, przedłuża nam się do co najmniej półtora miesiąca. Zdobywca Pucharu Świata obronę trofeum ma w zasadzie z głowy, bo przy tak późnym starcie do wygrania cyklu potrzeba by cudu. Reszta zawodników skacze słabo, albo bardzo słabo. Jak to jest "spokojne wejście w sezon", to aż się boję pytać, jakie by było niespokojne. Gdyby Stoch ogłosił publicznie że kończy karierę i otwiera w Manili schronisko dla osieroconych makaków? Gdyby Kruczek między pierwszym a drugim konkursem w Klingenthal podał się do dymisji a następnie objął kobiecą kadrę Chin? Gdyby Żyła skasował konto na Facebooku? Gdyby ktoś kogoś zamordował?

Więc nieco niespokojnie patrzymy na czołówkę, w której niestety nie widać żadnych Polaków.
Kogo my tu mamy?


Czołówka PŚ 7.12.2014
Lpskoczekkrajpunktystrata1strata2
1 Roman Koudelka Czechy 290 0 0
2 Simon Ammann Szwajcaria 281 9 9
3 Anders Fannemel Norwegia 250 40 31
4 Peter Prevc Słowenia 249 41 1
5 Michael Hayboeck Austria 239 51 10
6 Noriaki Kasai Japonia 236 54 3
7 Severin Freund Niemcy 201 89 35
8 Daiki Ito Japonia 166 124 35
9 Gregor Schlierenzauer Austria 165 125 1
10 Stefan Kraft Austria 158 132 8

Po trzecim weekendzie widać, że mamy trochę równowagi między młodymi, którzy zaszaleli w Klingenthal i starymi, którzy rządzili w Kuusamo. Koudelce po wiązaniach depce Ammann. Potem trochę odstępu i tłok jak po cukier za komuny. Między trzecim Fannemelem a szóstym Kasaim ledwie czternaście punktów. Trochę dalej Freund a za nimi Trio Ojciec Wuj i Stryjo. Znaczy się Ito, Schlieri i Kraft. Czech, Szwajcar, Norweg, Słoweniec, trzech Austriaków, dwóch Japończyków i Niemiec. Boli brak biało-czerwonych.

Czas już pokazać poczet zwycięzców. Poczet zwycięzców wygląda tak:

Poczet Zwycięzców
LpskoczekkrajliczbawPŚ
1 Roman Koudelka Czechy 2 1.
2 Simon Ammann Szwajcaria 2 2.
3 Noriaki Kasai Japonia 1 6.
4 Gregor Schlierenzauer Austria 1 9.

Cytat zupełnie na temat: Sebastian Szczęsny: "Reruhi Shimizu – niemiłosiernie męczący się dwudziestojednoletni Japończyk, który dwa dni temu obchodził swoje dwudzieste pierwsze urodziny."

"A mówili mu przyjaciele, nie mieszaj parówek z dżemem, musztardy z kisielem i śliwek z likierem.

Żołądek to nie San Francisco…"

Swoją drogą, trudno wymagać od dwudziestojednoletniego Japończyka, by dwa dni temu obchodził urodziny dwudzieste czwarte albo na przykład trzydzieste ósme.

Cytat zupełnie nie na temat: "Elo, elo, ziomale, wbijamy na balet"

I to by było na tyle w temacie Lillehammer. Za tydzień światowi pucharowicze rozdziewiczą trampliny w Niżnym Tagile. A w Rosji tylko dwie… wróć. W Rosji nic nie jest pewne. Rosja to nie miejsce, to stan umysłu.