Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

Maciej Kot: "Boczny wiatr nie jest ujmowany w przelicznikach"

Wskutek drugiej lokaty Andreasa Wellingera i siódmej pozycji Macieja Kota, nasz reprezentant po środowych zawodach w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata spadł z piątego na szóste miejsce. W pierwszej odsłonie próby przedolimpijskiej 25-latek lądował na 131. i 127. metrze obiektu HS 140 w południowokoreańskim Pjongczangu. Czy przeliczniki oddawały warunki wietrzne panujące na obiekcie?


- To był największy problem dzisiejszych zawodów. Przeliczniki nie do końca rekompensowały tego, co działo się na skoczni. Przykładowo w drugiej serii było widać, iż Anze Lanisek miał tak mocne podmuchy pod narty, że aż go rozbierało w powietrzu, a odjęto mu za to tylko cztery punkty. Ja w finałowej próbie czułem się tak, jakby ktoś nałożył mi worek cementu na plecy. Nie było szans dalej z tego ulecieć, a dostałem tylko trzy punkty z hakiem. Różnica w punktach wyniosła siedem, a w metrach około dwunastu. Nieco ten system dzisiaj szwankował. Trzeba było mieć szczęście, ale mimo wszystko nie było tak źle.

- Ze skoków jestem zadowolony. Drugi był nawet lepszy od pierwszego, ale oddawałem go w ciężkich warunkach. To, co mnie cieszy, to stabilność tych skoków. Od początku pobytu w Korei Południowej są one na stabilnym poziomie. Ten z drugiej serii był nieco lepszy i jutro z tego poziomu będę chciał rozpocząć, a następnie poprawić drobne mankamenty. Znam szczegóły, które mogą dać jeszcze kilka metrów. W czwartek trzeba liczyć na nieco szczęścia.

Miejsca w czołowej "10" smakuje gorzej po zwycięstwie odniesionym w Sapporo? - Smakują tak samo. Dają satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. Im wyższe miejsce, tym ta satysfakcja jest większa. Trzeba mieć na względzie to, jak przebiegały dane zawody. Siódme miejsce może nie jest wymarzonym, ale przede wszystkim należy przeanalizować ten konkurs pod kątem zrealizowania zadania, które zostało zrealizowane na dobrym poziomie. Gdyby przeliczniki działały inaczej albo warunki były bardziej równe, to byłbym dwa miejsca wyżej. Lanisek i Stephan Leyhe mieli wiatr pod narty, dzięki czemu polecieli bardzo daleko. W tych warunkach nie można było im odskoczyć. Moje skoki dają nadzieję na walkę w czwartek.

Z czego może wynikać przeciętny występ większości Biało-Czerwonych? - Przykro mi z tego powodu, ale nie wiem, czym to jest spowodowane. Coś dzisiaj nie szło. Nie mieliśmy jako drużyna szczęścia do warunków. Liczyłem na to, że w drugiej serii chłopaki zaatakują, ale nie do końca wszystko poszło po ich myśli. Takie konkursy się zdarzają. Czasami zdarza się gorszy dzień. Nie jest to powód do niepkoju. Mam nadzieję, że jutro wszystko wróci do normy, a my znowu, jako drużyna, będziemy bardzo wysoko.

Czy podczas wyjazdu na zawody były obawy o możliwość przeprowadzenia środowej rywalizacji? - Wiało cały dzień. Pod wieczór, kiedy opuszczaliśmy hotel, wiało bardzo mocno. Zastanawialiśmy się nad tym, jak to wszystko będzie tutaj funkcjonowało. Skocznia rzeczywiście jest bardzo dobrze osłonięta od wiatru, ale podmuchy były bardzo mocne. W porównaniu do tego, co dzieje się w mieście czy nawet na rozbiegu, była względna cisza. Były boczne podmuchy, które przeszkadzają, ale nie są ujmowane w przelicznikach. Jest traktowany jako zero. To czasami jest problematyczne, ale reasumując, jest to pozytyw tej skoczni. Mimo wietrznego dnia, szczelne zasłonięcie jej siatkami i skałami pozwala na przeprowadzenie konkursu.

Korespondencja z Pjongczangu, Tadeusz Mieczyński