Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

Niepokorny i niespełniony, czyli trudna kariera Wojciecha Skupnia

Po zakończeniu kariery przez Piotra Fijasa w 1989 roku polskie skoki wpadły w głęboki marazm. Zawodnicy z Podhala i Beskidów znajdowali się lata świetlne za światową czołówką, punkty Pucharu Świata zdobyte przez polskiego skoczka były wówczas marzeniem ściętej głowy. Wtedy pojawił się on. Młody talent, który miał dźwignąć umierającą śmiercią naturalną dyscyplinę. Miał predyspozycje ku temu, by stać się zawodnikiem światowego formatu. Nie wszystko jednak podczas kariery Wojciecha Skupnia potoczyło się jak powinno.


No właśnie Skupnia czy Skupienia? Ta zagwozdka językowa przez lata spędzała sen z powiek dziennikarzom sportowym. Choć obie formy uznawane są za poprawne, to preferowana jest ta druga. Sam zainteresowany prosił jednak swego czasu, by używać tej pierwszej i tak też uczynimy w niniejszym tekście. Problemy z odmianą nazwiska polskiego skoczka były też często źródłem żartów wśród kibiców. Na początku Małyszomanii po internecie krążył mem, na którym zdesperowany Martin Schmitt miał wypowiadać słowa: "To już koniec, źle wypadam/Chyba nie poskaczę, Adam/ Bo dostanę jeszcze łupnia/ Od koleżki twego, Skupnia/Albo raczej od Skupienia/ Żegnaj Adam, do widzenia."

Talent czystej wody

Wojciech Skupień skoczkiem narciarskim został trochę przez przypadek. W pierwszej połowie lat 80-tych spłonęła Szkoła Mistrzostwa Sportowego w Bystrej i została przeniesiona do Zakopanego. Zgłosił się, gdy trwał nabór do sekcji skoków narciarskich i tak się zaczęło. - Kiedy byłem młody, to zimą były tylko narty. Przychodziło się ze szkoły, rzucało tornister i szło na narty, a wracało dopiero wieczorem. W telewizji dwa programy i dobranocka o 19.30.Pierwsze skoki oddałem na terenowej skoczni, przy domu w Chabówce Górnej, sami ją robiliśmy. Później skakaliśmy na skoczniach K15 i K30. Po czterech latach z trzydziestu chłopaków sporo się wykruszyło, zostało nas chyba sześciu, po pięciu latach trzech: ja, mój brat i jeszcze jeden kolega, a potem zostałem sam. Brat miał upadek na skoczni, zrobił salto i zrezygnował – wspominał po latach swoje narciarskie początki były skoczek z Poronina w rozmowie z portalem Sport.tvn24. pl.

Pierwszy godny odnotowania start w zawodach międzynarodowych zaliczył w lutym 1992 roku podczas zawodów Pucharu Europy. Jako niespełna 16-latek wygrał wówczas jednoseryjne zmagania w Szczyrku. Miesiąc później zajął bardzo wysokie piąte miejsce podczas mistrzostw świata juniorów w Vuokatti. Przegrał między innymi z medalistami olimpijskimi, Tonim Niemienem i Martinem Hoelwarthem. Gdyby wyżej wymieniona dwójka zdecydowała się odpuścić juniorski czempionat i wystartować w rozgrywanych równolegle w Harrachovie mistrzostwach świata w lotach (a były takie plany), polski skoczek, który był najmłodszym spośród wszystkich zawodników sklasyfikowanych w czołowej trzydziestce zawodów, pewnie wróciłby z medalem.

Na początku kolejnego sezonu Skupień dostał szansę debiutu w zawodach Pucharu Świata, a potem wystartował na mistrzostwach świata w Falun. Wielkich wyników nie osiągnął, ale zbierał cenne doświadczenie. Po raz drugi wywalczył bardzo wartościowy rezultat na mistrzostwach świata juniorów. W czeskim Harrachovie zajął czwarte miejsce, a wyprzedzili go tylko zawodnicy, którzy sporo znaczyli potem w skokowym świecie: Janne Ahonen, Andreas Widhoelzl i Alexander Herr. Świat skoków narciarskich był wtedy zgodny – Polacy mają talent czystej wody.

Chybione instynkty i samowola

Następnej zimy w Lillehammer odbyły się Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Władze Polskiego Związku Narciarskiego doszły do wniosku, że Skupień prezentuje już poziom predystynujący go do udziału w takiej imprezie. Jakiś czas przed igrzyskami zaczęło dochodzić jednak do spięć na linii skoczek i jego trener Piotr Pawlusiak. Atmosfera stała się tak napięta, że obaj panowie praktycznie przestali z sobą rozmawiać. Dwa tygodnie przed olimpiadą w austriackim Breitenwang odbywały się mistrzostwa świata juniorów. Tym razem Skupień nie zachwycił i zajął dopiero 16 miejsce. Szkoleniowiec miał pretensje do swojego podopiecznego, że ten dokonał aktu samowoli, która wyeliminowała go z walki o medale. Rozdźwięki między Skupniem a Pawlusiakiem zaczęły się jednak już znacznie wcześniej.

- Na mistrzostwach świata juniorów była szansa na trzecie miejsce przy skokach na starych wypróbowanych nartach. Nowe kazałem Wojtkowi wziąć jako rezerwowe - na wypadek, gdyby stare się połamały. On sam zdecydował inaczej. W samochodzie, podczas podróży poinformował mnie, że przemontował wiązania do nowych desek i na nich będzie skakał - opowiadał tuż przed igrzyskami na łamach Przeglądu Sportowego trener niepokornego skoczka, dodając: - Wojtek to człowiek, który kieruje się wyłącznie chybionymi instynktami i samowolą. Jeśli zgłaszam uwagi to wysłucha i zrobi po swojemu. Na ogół - odwrotnie. Nie ma między nami porozumienia. Wojtka nie stać na szczerą rozmowę ze mną, Ot, choćby dziś proponowałem mu, byśmy szczerze porozmawiali na określone tematy. Stwierdził, że nie jest mu potrzebna taka rozmowa.

Choć w środowisku pojawiały się pytania o zasadność wysyłania duetu Skupień – Pawlusiak do Norwegii, ostatecznie obaj wybrali się do Lillehammer. 29 i 31 miejsce, jakie wyskakał Skupień były lokatami poniżej oczekiwań, trudno jednak o lepsze rezultaty w sytuacji kiedy zawodnik podczas najważniejszej imprezy sezonu nie rozmawia ze swoi trenerem. - Trener Pawlusiak był przedstawicielem, jak ja to nazywam, systemu wojskowego. Trafiła kosa na kamień, bo ja też miałem trudny charakter, byłem wybuchowy. W którymś momencie coś we mnie pękło i wtedy nasza współpraca się zakończyła. Po Lillehammer już nie trenowaliśmy razem, nie zamieniliśmy też słowa – wspominał po latach były reprezentant Polski.

Skupień nie był w tamtym czasie ulubieńcem dziennikarzy Przeglądu Sportowego, którzy, gdy tylko mieli do tego okazję, nie szczędzili mu złośliwości. "W skokach Skupienia na dużej skoczni w Lillehammer zabrakło czegoś w rodzaju iskry Bożej, fantazji, która wyróżnia, za przeproszeniem, faceta z jajami z szarego tłumu.", "On te igrzyska po prostu zaliczył (…). Zachował się jak panienka, która i chciałaby i boi się. (…) Ta przepaść do najlepszych nie wynika wyłącznie z mniejszych umiejętności. Także – z charakteru człowieka." – pisano.

54 metry wstydu

Po olimpiadzie w Lillehammer pieczę nad Skupniem objął duet Kazimierz Długopolski - Lech Nadarkiewicz. Na krótko zresztą, bowiem wkrótce potem polską kadrę skoczków przejął Czech, Pavel Mikeska. Pod jego skrzydłami zawodnik z Poronina zajął w sezonie 1994/95 niezłe 17 miejsce na skoczni normalnej podczas mistrzostw świata w kanadyjskim Thunder Bay. 28 grudnia 1995 roku, w Oberhofie, po raz pierwszy wskoczył do czołowej "10" konkursu Pucharu Świata zajmując w nim dziesiąte miejsce.

Niespełna dwa tygodnie wcześniej miał miejsce konkurs, którego Skupień wstydzi się do dzisiaj i uważa za najgorszy w swojej karierze. Podczas pierwszego dnia pucharowych zmagań we francuskim Chamonix reprezentant Polski uzyskał odległość 96 metrów, która plasowała go na czwartym miejscu. W drugiej serii wylądował jednak na… 54 metrze i spadł na 32 lokatę. Zawody były jednak mocno loteryjne, a w drugiej serii doszło do licznych przetasowań w czołówce. Prowadzący po pierwszej części zawodów po skoku na 105,5 m., Jaroslav Sakala uzyskał w drugiej próbie 79 metrów i nie liczył się w walce o podium. Swego rodzaju ciekawostką jest fakt, że za swój skok na odległość 54 metrów nasz skoczek od rosyjskiego sędziego otrzymał dwudziestopunktową notę…

10 lokata w Oberhofie nie okazała się jaskółką zwiastującą nową wiosnę w karierze Wojciecha Skupnia. Młody wciąż jeszcze skoczek przestał się nagle rozwijać. Próżno przez dwa kolejne lata na listach wyników szukać godnych uwagi rezultatów uzyskanych przez mieszkańca Poronina. Poza 18 miejscem na mistrzostwach świata w Trondheim w 1997 roku i lokatami na podium w konkursach Pucharu Kontynentalnego niczym szczególnym się nie wyróżnił. Skoczek, który do niedawna pełnił rolę lidera polskiej reprezentacji nagle znalazł się w cieniu Adama Małysza. Wiślanin wykonał w tym czasie wielki skok do światowej czołówki.

Skupień twierdzi, że nie pomagały mu wtedy kwestie organizacyjne - Warunki były spartańskie – wspominał po latach - Pieniądze na kombinezony były, bo Polski Związek Narciarski jako tako funkcjonował, ale brakowało trenerów z doświadczeniem, którzy by wiedzieli, co robić i jak robić. Na treningi jeździło się autobusami i pociągami. Gdy trenerem kadry został Pavel Mikeska, to dojeżdżało się do Bielska, skąd on miał blisko do swojego domu we Frensztacie. Przywozili cię o ósmej wieczorem, a pociąg z powrotem do Zakopanego był o pierwszej w nocy. No i rób coś ze sobą człowieku. W lecie to jeszcze pies, ale zimą? Pamiętam, jak autobus parę razy się zatrzymywał, bo tyle było śniegu. Kierowca mówił, że dalej nie jedzie, więc pozostawało nam albo spać w autobusie, albo iść na pociąg. No i szliśmy.

Lepszy od mistrzów olimpijskich

W lutym 1998 r. Skupień wziął udział w swoich drugich igrzyskach olimpijskich. Imprezę organizowało japońskie Nagano, a konkursy skoków odbywały się w Hakubie. Igrzyska mógł zdecydowanie zapisać sobie na plus i to pomimo tego, że na mniejszej skoczni zajął dopiero 32 miejsce, a ponadto zawalił Polakom konkurs drużynowy. 11 pozycja, jaką uzyskał na dużym obiekcie, w sytuacji głębokiego kryzysu polskich skoków, na który złożył się m.in. niewiarygodny wprost spadek formy Małysza, musiała być rozpatrywana w tamtym czasie w kategoriach małego sukcesu. Jak się okazuje skala możliwości nieobliczalnego skoczka była wówczas jeszcze większa. Na dwa tygodnie przed igrzyskami Skupień, Kruczek i Mateja wzięli gościnnie udział w konkursie skoków w Sapporo, w którym wystartowała cała kadra olimpijska Japonii. Wojciech Skupień wygrał te zawody wyprzedzając członków drużyny, która w Hakubie wywalczyła złoty medal. Polak oddał skoki na odległość 121 i 110,5 metra, a za jego plecami znaleźli się kolejno Takanobu Okabe, Hideharu Miyahira, Kazuyoshi Funaki, Masahiko Harada, i Hiroya Saito. Między zawodnikami a trenerem Mikeską nie było już wtedy chemii. Układ się wypalił.

Podczas kolejnego, fatalnego dla Skupnia i jego kolegów sezonu czeski szkoleniowiec został zdymisjonowany. Następnej zimy, 1999/2000, ekipę polskich skoczków prowadził już Apoloniusz Tajner. Skupień zaczął znów przypominać o sobie. Wskoczył do czołowej "10" podczas konkursów w Engelbergu i Iron Mountain. Rok później zajął m.in. 13 miejsce w Turnieju Czterech Skoczni i 15 na mistrzostwach świata w Lahti. Był to jednak pierwszy z wybitnych sezonów Adama Małysza, więc wyniki Skupnia przeszły raczej niezauważenie. W tamtym sezonie poroninianin został też ostatnim rekordzistą starej skoczni w Wiśle-Malince. Podczas mistrzostw Polski, które wygrał pod nieobecność Małysza, uzyskał 112,5 m.

Na ratunek Kuttin

Przygotowania do sezonu olimpijskiego, latem 2001 roku, rozpoczął wyśmienicie. Podczas mocno obsadzonego konkursu Letniego Grand Prix, dużo poważniej niż dziś traktowanego przez czołowych skoczków, prowadził po pierwszej serii. Ostatecznie zajął czwarte miejsce ze stratą zaledwie 0,2 punktów do trzeciego Janne Ahonena. Choć w drugim skoku mocno przeszkodził mu wiatr, to pretensje miał głównie do siebie: - Niestety. To jest tak, że tłumaczyłem sobie przed finałem: nie myśl o prowadzeniu, zapomnij o zwycięstwie, w ogóle o podium – masz skoczyć dobrze technicznie. Nie wyszło. Presja, nerwy, w efekcie przyspieszyłem trochę odbicie – mówił tuż po konkursie. Solidna forma w sezonie letnim miała być wstępem do udanego sezonu olimpijskiego. Zima okazała się dla podopiecznego Apoloniusza Tajnera fatalna.

Przez cały sezon Skupień wywalczył ledwie cztery pucharowe punkty. Szczęśliwie z resztą, bo podczas pierwszego z konkursów w Titisee-Neustadt na początku grudnia zajął po pierwszej serii 31 miejsce, jednak dyskwalifikacja Svena Hannawalda pozwoliła mu wskoczyć do trzydziestki. Tydzień później po raz pierwszy i ostatni stanął na podium zawodów Pucharu Świata. Razem z Adamem Małyszem, Robertem Mateją i Łukaszem Kruczkiem znalazł się na trzecim miejscu w konkursie drużynowym w Villach. Był co prawda najsłabszy z całej czwórki, ale odległości, jakie uzyskał wystarczyły Polakom do podium. W Salt Lake City podczas najważniejszej imprezy sezonu furory nie zrobił. Wystąpił tylko w jednym konkursie, na skoczni normalnej, gdzie zajął 42 miejsce.

Kolejna zima była jeszcze mniej udana, a po jej zakończeniu Skupień zaczął poważnie myśleć o zakończeniu kariery. Wtedy rękę do skoczka wyciągnął Polski Związek Narciarski dając mu jeszcze jedną szansę. W kwietniu 2003 roku funkcję trenera polskich juniorów objął Heinz Kuttin. Skupień mimo zaawansowanego już jak na skoczka wieku został dokooptowany do drużyny prowadzonej przez Austriaka. Po udanym sezonie letnim zimą po długiej przerwie zaczął znów zdobywać punkty Pucharu Świata. - Na pewno pomogły mi nowe formy treningu prowadzone przez Heinza Kuttina. Z trenerem dużo pracuję nad poprawieniem techniki. Pracujemy przede wszystkim nad samym odbiciem, które jest decydujące dla całego skoku. Kuttin jest wymagający, ale powiedziałbym przy tym ojcowski. Stara się, aby w grupie nie było nerwowości, ma nas cechować spokój i rozwaga. Takie podejście podoba mi się – chwalił Austriaka po ezonie letnim 2003.

Kozioł ofiarny

Niepokorna góralska dusza Skupnia wkrótce znów zaczęła jednak dawać znać o sobie. Pod koniec sezonu letniego w 2004 roku wyjawił Kuttinowi, który wówczas był już trenerem pierwszej reprezentacji, że brakuje mu motywacji do dalszego skakania. Ten wpadł we wściekłość i odtąd relacje obu panów zaczęły się mocno ochładzać. W połowie grudnia razem z Mateuszem Rutkowskim trafił na dywanik do ówczesnego prezesa PZN, Pawla Włodarczyka. Sternika związku zdenerwował fakt, że obaj podeszli do zadania jakim było zbicie wagi, bardzo nieprofesjonalnie: zamiast ćwiczeń i diety wybrali saunę, która, owszem, spełniła swoje zadanie, obaj schudli, ale także w znaczący sposób osłabili swoje organizmy. Kuttin niespecjalnie był już zainteresowany współpracą ze sprawiającym ciągłe kłopoty zawodnikiem. Skupień został pozostawiony samemu sobie. Choć Kuttin zarzekał się że wysłał swojemu podopiecznemu plan treningowy e-mailem ten twierdził, że nic takiego nie otrzymał. Na łamach mediów nie krył rozgoryczenia:

- Cokolwiek złego by się nie stało, wszystko jest zwalane na kozła ofiarnego Skupnia. Czuję się jak jakiś szkodnik, robak... Dzwoniłem nawet do chłopaków z kadry, w końcu z Małyszem czy Mateją trzymaliśmy się zawsze razem. To była taka dobra, zgrana paczka. Teraz nikt nie odbiera ode mnie telefonu. Zostałem wyrzucony poza nawias. I nie chodzi tylko o Puchar Świata. Właśnie dowiedziałem się, że nie pojadę na zawody Pucharu Kontynentalnego do USA, na które byłem w kadrze – żalił się w rozmowie z Przeglądem Sportowym.

Jak się okazało problemem był nie tylko brak dbałości o właściwą wagę: -- Nie jestem święty, nigdy tak nie twierdziłem. I rzeczywiście, kiedy Heinz Kuttin objął pierwszą kadrę, imprezowaliśmy za dużo. Latem w zespole zaczęło się dziać źle. Odbyliśmy chyba z dziesięć szczerych rozmów, co i jak należy zmienić – przyznał Skupień.

Na odpowiedź Heinza Kuttina długo nie trzeba było czekać: - Na jesienne zgrupowanie przyjechał kilka kilogramów za ciężki. Co z tego, że potem je zrzucił? W wyniku tego stracił też moc. Na pierwsze konkursy tego sezonu Pucharu Świata jeszcze go zabrałem, bo liczyłem, że się przebudzi. Ale on się coraz bardziej opuszczał, z dnia na dzień skakał gorzej. Kazaliśmy mu więc potrenować indywidualnie. Czy Skupień jest dzieckiem, mamy go na siłę zaciągać na skocznię? Jeżeli coś było nie tak, powinien zadzwonić i powiedzieć. Jeśli tego nie zrobił, może nie zależało mu na treningu. On gra, udaje pokrzywdzonego przed mediami. Po prawie dwóch latach pracy w Polsce, wiem, na kim naprawdę można polegać.

Doskonałe Mleko, doskonała forma

Po sezonie 2004/05 Skupień wypadł ze struktur kadr Polskiego Związku Narciarskiego. Skakał jednak dalej. Jego klub, TS Wisła Zakopane, zyskał poważnego sponsora – firmę Elopak, który był w stanie zagwarantować doświadczonemu zawodnikowi odpowiednie warunki przygotowań do kolejnego sezonu. Latem 2005 roku skoczek z Poronina osiągnął swoją życiową formę. W sierpniu wygrał konkurs skoków w Lahti, z dużą przewagą wyprzedzając drugiego Janne Ahonena, który niespełna dwa tygodnie wcześniej zajął drugie miejsce podczas Letniego Grand Prix w Hinterzarten. Kilka dni później jako przedskoczek regularnie lądował za 130 metrem podczas zawodów LGP w Zakopanem. Do udziału w zawodach nie został jednak dopuszczony, chociaż z ówczesną formą mógł walczyć nawet o wygraną.

Wszystko za sprawą konfliktu na linii sponsor klubowy – sponsor reprezentacji. Do powierzchni reklamowej na jego kasku, którą zajmowała firma Elopak, właściciel znaku Doskonałe Mleko, pretensje rościł sobie Edi Federer – manager kadry narodowej. Ostatecznie dzięki ustępstwom sponsora klubowego we wrześniu Skupnia dokoptowano do kadry B i włączono do ekipy desygnowanej na zawody Pucharu Kontynentalnego w Stanach Zjednoczonych. Wygrał tam konkursy w Park City oraz w Lake Placid i z nadzieją i umiarkowanym spokojem mógł oczekiwać na zbliżający się sezon olimpijski. – Mam teraz 95% tej formy, którą chciałbym mieć w zimie - mówił w październiku 2005 roku – Da się ją utrzymać. Sam teraz pilnuję swojego sposobu zachowania. Z kolegami też nie mam problemów, a trenerzy się starają. Tylko papierosy palę nadal. Jak raz się zaczęło – trudno przestać.

Wszystko po staremu

Zima znów była jednak fatalna. Skupień nie tylko nie pojechał na swoje czwarte igrzyska olimpijskie, ale nie zdobył podczas niej choćby jednego pucharowego punktu. Na nartach skakał jeszcze potem przez trzy lata, ale znacząco się już nie wyróżnił, choć gdyby w 2007 roku zyskał zaufanie Hannu Lepistoe, być może pomógłby polskiej reprezentacji w wywalczeniu medalu podczas mistrzostw świata w Sapporo. Na miesiąc przed czempionatem właśnie w Sapporo wygrał konkurs Pucharu Kontynentalnego. Fiński szkoleniowiec zdecydował się jednak zabrać do Japonii będącego zupełnie bez formy Roberta Mateję, który pogrzebał szansę Polaków na podium w zawodach drużynowych. W 1972 roku sukces w Sapporo wymagał Fortuny, być może 35 lat później wymagał Skupienia. Ale tego nigdy się już nie dowiemy.

Ostatnim startem w jego karierze był występ na Letnich Mistrzostwach Polski w Zakopanem w październiku 2009 roku, które ukończył na 10 miejscu. Dlaczego kariera tak dużego talentu nie potoczyła się tak, jak miała i mogła? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. W środowisku polskich skoków tajemnicą poliszynela jest, że Skupień nie stronił od alkoholu. Sam zainteresowany nie zamierza temu zaprzeczać: - Trochę się wypiło. Nie powiem, że nie – przyznał w rozmowie z portalem Sport.tvn24.pl.

Po zakończeniu kariery został pracownikiem cywilnym ABW, nie zerwał jednak zupełnie ze skokami. Udzielał się jako sędzia w krajowych zawodach, skończył również kurs trenerski i został szkoleniowcem młodych skoczków w klubie TS Wisła Zakopane, którego barw bronił jako skoczek. W tym roku do kadry juniorskiej prowadzonej przez Macieja Maciusiaka został włączony jego syn, Damian.

Źródła:

Sport.tvn24.pl

Przegląd Sportowy

Dziennik Polski

Wyniki-skoki.hostingasp.pl

Źródła własne