Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

Adam Małysz: "Nie chcę myśleć co się stanie, gdyby Wiśle się nie udało"

Miniony sezon był pierwszym dla Adama Małysza, w którym były skoczek narciarski pełnił oficjalną funkcję w Polskim Związku Narciarskim. Na początku października czterokrotny indywidualny mistrz świata w tej dyscyplinie został dyrektorem-koordynatorem ds. skoków narciarskich i kombinacji norweskiej w naszej federacji. O odczuciach dotyczących nowej funkcji oraz sprawach bieżących opowiedział w rozmowie opublikowanej na swoim oficjalnym portalu malysz.pl. Fragmenty tej rozmowy zamieszczamy poniżej.


Jeśli chodzi o wyniki reprezentacji miniony sezon był jak marzenie. A jak Pan ocenia te ostatnie miesiące w kontekście swojej pracy w Polskim Związku Narciarskim?

– W sumie w dużej mierze to, co robiłem, pokryło się z moimi oczekiwaniami i przewidywaniami. Tak jak chciałem, nie siedziałem za biurkiem. Pomagam, załatwiam różne sprawy. Jestem łącznikiem albo pośrednikiem między związkiem, a trenerami i zawodnikami. Ci nie muszą dobijać się do zarządu, by rozwiązać ważne dla nich kwestie. Oczywiście, nie przypuszczałem, że tyle tego będzie. I że będę potrzebny tak często. Szczególnie podczas konkursów Pucharu Świata. Na skoczni przydzielano mi różne obowiązki. Na przykład byłem odpowiedzialny za pośredniczenie w kontaktach zawodników z mediami. Pilnowałem, by dziennikarze za długo ich nie męczyli, nosiłem torby ze sprzętem. Nasza kadra mocno się rozrosła. Każdy w ekipie ma jakąś funkcję, a ja dopasowałem się do tego zespołu. Wszystko funkcjonuje u nas świetnie, co jest niezbędne na tym, w końcu mistrzowskim, poziomie. Ludzie obserwujący Polaków z zewnątrz widzą perfekcyjną grupę. Chodzi u nas wszystko jak w szwajcarskim zegarku. Mnie zdarzyło się kilka sytuacji nowych, nawet trudnych. Raz trener Stefan Horngacher mówi do mnie: Jesteśmy zajęci wszyscy. Idź i odbierz akredytacje dla całego zespołu. Mój angielski jest jaki jest, niezbyt płynny, więc stresik był. Ale udało się. I teraz już coraz mniej zadań mnie zaskoczy.

Zimą wspierani przez Pana Polacy zdobyli złoto w drużynowym konkursie mistrzostw świata i wygrali klasyfikację Pucharu Narodów. Teraz pojechał Pan na kongres FIS, podczas którego Wiśle przyznano organizację zawodów inaugurujących rywalizację w Pucharze Świata. Czego Małysz się nie dotknie, zamienia w sukces?

– Nie określałbym tego w ten sposób, bo to krzywdzące dla innych osób pracujących na te osiągnięcia. Jestem szanowany w pewnych kręgach ze względu na nazwisko, pozycję w skokach, sukcesy. Tego nie da się ukryć. Ale może mam również szczęście? Zawsze trafiam na grupy ludzi, którzy mają wielką ochotę ciężko pracować, podporządkowują całą swoją działalność temu, by osiągnąć coś wartościowego. Tak było kiedy sam skakałem i jest obecnie, kiedy pomagam kadrze jako koordynator. A w takich okolicznościach realizacja nawet bardzo ambitnego celu jest kwestią czasu. Dlatego powiedziałbym, że te sukcesy przy mnie się rodzą, mam w tych wyczynach wkład. Ale nie jestem cudotwórcą.

Otwierające sezon zawody w Wiśle przyciągną uwagę wszystkich interesujących się skokami narciarskimi. Jest Pan spokojny o organizację tej imprezy czy są obawy?

– Nie jestem spokojny i pewnie nie będę do dnia zawodów. Albo nawet ich zakończenia. Od początku byłem ostrożny jeśli chodzi o prognozowanie możliwości otrzymanie zadania organizacji tych konkursów. Szczerze? Wątpiłem, że działacze FIS zgodzą się na przeniesienie inauguracji do Polski. Mając w pamięci ich wcześniejsze oceny i uwagi dotyczące organizacji Pucharów Świata w Wiśle nie do końca wierzyłem, że teraz potraktują nas na tyle łagodnie, by przyznać nam pierwszy weekend w kalendarzu.

Dlatego tym bardziej zaskakujące było dla mnie to, że kiedy już podczas spotkania w Portoroż pokazano kalendarz Pucharu Świata na sezon 2017/18 z Wisłą na początku, nie było żadnych głosów sprzeciwu. W zasadzie nawet żadnej dyskusji, pytań choćby. Jakby wszyscy już wcześniej zaakceptowali ten ruch. Teraz nie możemy nawalić. Mam nadzieję na perfekcyjne przygotowanie i same zawody. Najważniejsze to zdążyć na czas z modernizacją obiektu. Skoczni nie remontuje PZN, a Centralny Ośrodek Sportu. Potrzebne są przetargi, postępowania zabierające czas, którego mamy coraz mniej. A trzeba zrobić wszystko, by nie zawieść zaufania, którym nas obdarzono. Nie chcę nawet myśleć co się stanie, gdyby się nie udało. Bo w konsekwencji Wisła mogłaby stracić nie tylko inaugurację, lecz konkursy Pucharu Świata w ogóle. To czarny scenariusz.

A jak przebiega remont Wielkiej Krokwi w Zakopanem? Tam też trwa wyścig z czasem…

– Idzie do przodu. Mam nadzieję, że jesienią skocznia będzie nadawała się do użytku. Według terminów z przetargów obiekt ma być gotowy na koniec października. Ja rozmawiałem z budowlańcami, że w takim sezonie, olimpijskim, skocznia przydałaby się nam już we wrześniu. Im mniej jeżdżenia po świecie i więcej zaoszczędzonej dzięki temu energii, tym lepiej. Usłyszałem, że takie terminy muszą być zapisane, natomiast prace zakończą się wcześniej. Czas pokaże, jak będzie w rzeczywistości.

Wszystko wygląda pięknie, tylko przez nową pracę ma Pan problemy ze znalezieniem czasu dla siebie. Sezon rowerowy zaczął Pan z opóźnieniem i przyznał, że pewne części ciała niebezpiecznie rosną…

– Czasem ciężko wygospodarować trochę wolnego. Próbuję robić co w mojej mocy, ale bywa kiepsko. W niektóre dni mam tyle obowiązków, wyjazdów, że nie ma już czasu ani sił na żaden trening. Wiele godzin spędzam w samochodzie podróżując i waga pokazuje to bez litości. Po zakończeniu kariery skoczka przytyłem do 68 kilogramów. Wydawało mi się to dużo, bo będąc zawodnikiem ważyłem 54 kilo. Długo ta nowa waga się utrzymywała i nawet mimo starań, ćwiczeń powiększających masę mięśni nie mogłem jej podnieść. A teraz przekroczyłem 70 kilogramów…

Pełny wywiad możecie przeczytać na malysz.pl