Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

"Mama wyrzucała pikantne prezenty od fanek" - rozmowa z Andreasem Goldbergerem

Andreas Goldberger po raz pierwszy wygrał Turniej Czterech Skoczni w wieku 20 lat. Szybko stał ulubieńcem austriackiej publiczności – szczególnie jej damskiej części. Jego popularności nie zaszkodziła nawet kokainowa wpadka cztery lata później. Co słychać u sympatycznego "Goldiego"?


Mimo że skończył już 45 lat, dla wielu wciąż pozostaje Goldim. Czy to denerwujące, że świat nie pozwala mu dorosnąć? - Właściwie nie. Przyjaciele mówią na mnie "Andi", ale organizuje też Goldi-Talentcup i tam jestem zawsze Goldim. Pod takim pseudonimem jestem też znany ze skoków, dlatego też nie jest to irytujące. Ale gdyby ktoś pytał, wolę być nazywany "Andim".

W wieku 20 lat niespodziewanie wygrał Turniej Czterech Skoczni i stał się najpopularniejszym Austriakiem, a zawody z jego udziałem biły w jego ojczyźnie rekordy popularności, osiągając często 90-procentową oglądalność. Jak to na niego wpłynęło? - Na początku bardzo ci się to podoba. Trenujesz po to, żeby wygrywać, być popularnym i najlepszym. Ale w pewnym momencie nie masz już życia prywatnego, na co nie jesteś przygotowany. Jest ci trochę przykro, bo zostajesz zauważony wszędzie, gdzie się pojawiasz. Ale przecież tak właśnie jest: konkurs, podczas którego nikt nie trzyma za Ciebie kciuków i który nikogo nie interesuje, jest mdły, nieciekawy. To branie i dawanie – jeśli chce się mieć fanów na skoczni, trzeba też dawać im coś w zamian – wyjaśnia Goldberger. Czy to prawda, że raz musiał złożyć autograf na… nagim biuście jednej z fanek? - Nie na nagim biuście (śmiech). To byłoby nieco zbyt ostre. Miała jeszcze na sobie T-shirt, ale dość mocno go naciągnęła, stąd dekolt był bardzo głęboki. Ale gdzie my się nie podpisywaliśmy! Nawet na biustonoszach. W tamtym czasie, w okolicach TCS otrzymałem od 100 do 150 listów od fanów i prezentów na mój domowy adres. Większość z nich zostało u moich rodziców, nie mam ich ze sobą w moim domu nad Mondsee. Moja mama zawsze odbierała przesyłki od fanów i sądzę, że przeczytała i zobaczyła więcej niż ja. I zapewne wyrzuciła wiele z nich (śmiech). Czy były wśród nich propozycje ślubu? Tak, to możliwe. Ale to piękne i zajmujące. Sam nigdy nie wyrzuciłem żadnego listu od fana ani żadnego pucharu. To piękne pamiątki dla mnie i dla moich dzieci.

Goldberger był prawdziwym pionierem, pierwszą "gwiazdą pop" wśród skoczków narciarskich, a także pierwszym, który nosił na kasku logo Redbulla. - Wtedy w Austrii istnieli tylko sponsorzy całych drużyn. Razem z kilkoma kolegami stoczyliśmy walkę z Austriackim Związkiem Narciarskim. Ostatecznie udało nam się przeforsować zmianę: tak, że skoczkowie mogli mieć na kasku reklamy sponsorów indywidualnych. To było jak małe prawo Bosmana w Austrii (w piłce nożnej: prawo zawodnika do wolnego transferu – przyp. Red.). Kosztowało nas to wówczas sporo energii, ale zarówno dla nas, jak i naszych następców był to bardzo ważny krok.

Kiedy zauważył, że potrafi skakać dalej od innych? - Długo o tym nie wiedziałem. Dorastałem w Waldzell im Innviertel, gdzie nie ma gór. Są jednak skocznie narciarskie i kiedy skoczyłem po raz pierwszy, wiedziałem, że mi się to podoba. Sprawiło mi to po prostu niesamowicie dużo przyjemności. Także podczas jazdy na nartach szukałem każdego "garbu", każdej górki. Moim marzeniem było zawsze zostać najlepszym skoczkiem narciarskim na świecie. Kiedy w 2005 r. zakończyłem karierę, mama jednego z moich szkolnych kolegów przyszła do mnie i pokazała mi stary album. W rubryce "Kim zostanę w przyszłości?" większość wpisała "policjant" lub "doktor". A ja, jako ośmioletni chłopak, wpisałem "mistrz olimpijski" (śmiech).

Choć nie udało mu się tego osiągnąć, wygrał prawie wszystko. - Najważniejszym punktem sezonu był dla mnie Turniej Czterech Skoczni. Jako Austriak i Niemiec po prostu musisz tam dać z siebie wszystko. Wartość zwycięstwa tam to było coś niesamowitego – opisuje Goldberger. W 1994 r. w Planicy jako pierwszy w historii poleciał dalej niż 200 m, ale w księdze rekordów widnieje nie on, a Toni Nieminen. Czy to go złości? - Tylko troszkę, muszę przyznać. Złości mnie, że wtedy nie mogłem ustać skoku i przez to nie został on oficjalnie zaliczony. Ale do tego przecież potrzeba niesamowicie dużo szczęścia. W następnej serii skocznia była inaczej przygotowana. Tak też później ustanowiłem rekord świata (225 m w marcu 2000 r. - przyp. Red.).

Po szczycie nadszedł i upadek – Goldberger przyznał, że w 1996 r. w jednym z wiedeńskich klubów zażywał kokainę. - To było bardzo trudne. Z dnia na dzień stajesz się przestępcą i wszystko idzie kiepsko. To sprawia, że jesteś rozbity, uderza w ciebie i powoduje, że pękasz mentalnie. Jeśli nie masz wtedy przy sobie kilku dobrych przyjaciół, którzy są z Tobą, nie wytrzymujesz tego. Z drugiej strony, bardzo wiele nauczyłem się wtedy o życiu. Więcej, niż gdybym wygrał jeszcze kolejne dziesięć razy. Uczysz się, że są ludzie, którzy chcą dla ciebie źle. Nie wierzy się w to, kiedy jest się nieco naiwnym młodym facetem.

Jeszcze do dzisiaj czasami mu się o tym przypomina – w mediach społecznościowych czy w piosence jednego z austriackich raperów, w której opisuje się Goldiego jako "kokainowego boga". Czy denerwuje go, że za ten błąd musi płacić do dziś? - Denerwuje tylko, kiedy ciągle się to odświeża. Co jakiś czas natykam się na te rzeczy i myślę: przecież teraz już nie muszą tego robić. Dla mnie temat jest zamknięty. Jeśli ludzie teraz uważają to za zabawne, to powinni to robić. Jest wielu, którzy promują się kosztem innych lub czerpią korzyści z czyjejś szkody. Ale kiedy się o to złoszczę, nie przynosi mi to też nic dobrego.

Po zawieszeniu go w prawach zawodnika popadł w konflikt z Austriackim Związkiem Narciarskim. Chciał wtedy startować w barwach Grenady, Portugalii, San Marino lub Jugosławii… Ostatecznie jednak pogodził się ze swoją ojczyzną. - Było mi właściwie wszystko jedno, dla kogo będę startował. Zbliżały się Igrzyska Olimpijskie. W końcu pogodziliśmy się z Austriackim Związkiem Narciarskim i mogłem znowu skakań. Tak czy owak miałem wsparcie fanów. Potrwało to jednak kilka lat, zanim sam odzyskałem wiarę w siebie.

Goldberger zawsze zdawał sobie sprawę z faktu, że skoki to niebezpieczny sport. Raz określił je nawet żartobliwie "Pokal oder Spital" - "puchar albo szpital". Wielokrotnie doświadczył upadków. Czy trzeba umieć ukryć gdzieś to ryzyko? - Wie się, że ryzyko istnieje, że można upaść i zrobić sobie krzywdę. Trzeba umieć o tym zapomnieć. Ale podświadomość gromadzi te urazy i coraz trudniej jest się przełamywać. Mając 25 lat, myślałem o tym bardzo rzadko, ale w wieku 30 czy 40 lat myśli się zupełnie inaczej, bo ma się za sobą o wiele więcej negatywnych doświadczeń – wyjaśnia Goldberger. Czy są skocznie, na których odczuwa się pewną grozę? - Z pewnością tak. Duża skocznia przy dobrej pogodzie nie stanowi żadnego problemu. Kiedy pogoda jest zła, towarzyszy ci niemiłe uczucie, bo wiesz, że coś może się stać, nawet jeśli nie popełnisz żadnego błędu. Na skoczniach mamucich są tylko dwa wyjścia: niebo albo piekło. Mały błąd może przy wysokich prędkościach i ruchach powietrza okazać się fatalnym. Jeśli wszystko idzie dobrze, skocznie mamucie są czymś najswobodniejszym na świecie; jeśli nie, są najbardziej przerażające. Skocznie, na których zawsze nieco wzrastał mi puls, to duża skocznia w Lahti i skocznia mamucia w Harrachovie. W Lahti zawsze wieje, widziałem tam wiele upadków i sam raz jednego koszmarnego doświadczyłem. O Harrachovie krążyły najdziksze historie i mnie też raz odwieziono stamtąd helikopterem. Ale też zdarzyło mi się tam wygrać, więc to nic.

Skoczek narciarski musi być bardzo lekki – czy z trudem przychodziło mu utrzymywać ciągłą dietę? - Nie zawsze jest wesoło (śmiech). Jeśli musisz schudnąć, jest ciężko. W normalnym trybie jest jednak lepiej. Ale tak to wygląda w skokach narciarskich – lekki lepiej lata. Z 170 cm wzrostu w siatkówce czy koszykówce też nie miałoby się szans – mówi "Goldi". Ile waży dzisiaj? - Dokładnie tego nie wiem, ale nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu ważyć więcej niż 60 kilogramów, przy 172 cm wzrostu. Mój kombinezon musi na mnie wciąż pasować podczas Turnieju (Czterech Skoczni – przyp. Red.)! Skaczę przecież z kamerą na kasku dla telewizji podczas konkursu w Oberstdorfie.

Japończyk Noriaki Kasai jest o pół roku starszy od Goldbergera i nadal skacze w Pucharze Świata. Czy to godne podziwu, czy szalone? - I jedno, i drugie. Dla mnie on jest fenomenem, ponieważ nadal skacze na dobrym poziomie. Jestem przekonany, że jeszcze kilka razy uda mu się wskoczyć do czołowej dziesiątki. Jest też szalony, bo od dziesięcioleci musi znosić reżim treningowy i życie w rozjazdach. Jako Japończyk jest przez połowę roku ciągle w Europie, w podróży. Więc: godny podziwy, że to znosi, i szalony, że wciąż to robi – śmieje się Goldberger.

Sven Hannawald jeździ w wyścigach samochodowych, Janne Ahonen nawet w wyścigach równoległych. Goldberger skoczył na bungee i ze spadochronem, z zapałem udał się też na długodystansowy, trzydniowy bieg na nartach po Grenlandii. Czy skoczkowie są uzależnieni od dreszczyku emocji? - Myślę, że jak najbardziej. Od czasu do czasu muszę zrobić coś, co da mi znów zastrzyk energii. Zbierać doświadczenia, obserwować, co może znieść moje ciało. Wyścigi samochodowe to nie moja bajka, ale wszystko, co dzieje się w powietrzu, to coś dla mnie – przyznaje były skoczek. Czy skoki w wingsuit wydają mu się kuszące? - Jestem teraz żonaty i mam dwójkę dzieci. Przed 25 laty prawdopodobnie natychmiast bym się zgłosił i skoczył. To musi być najfajniejsze uczucie, unosić się w wolnym powietrzu. Ale kiedy ma się rodzinę, myśli się inaczej. Więc – w następnym życiu! (śmiech)

Czy w tym roku po raz pierwszy od sukcesu Hannawalda w 2002 r. Turniej Czterech Skoczni uda się wygrać Niemcowi? - Moim zdaniem to świetnie, że Niemcy znów odnoszą sukcesy, bo podczas Turnieju Niemcy i Austriacy muszą być w czołówce. Nawet gdy Severin Freund jest kontuzjowany, Niemcy mają w tym roku drużynową siłę, jakiej nie mieli już od dawna. Ale nie będziemy im tego ułatwiać! (śmiech)