Strona główna • Kombinacja Norweska

Wczoraj i dziś - kombinacja norweska w Polsce

Od kilkunastu lat skoki narciarskie w Polsce biją przekraczające wyobraźnię rekordy popularności, tym czasem najbliżej spokrewniona z nimi dyscyplina, stanowiąca połączenie skoków i biegów narciarskich, nie kryje swoich tajemnic tylko przed wąską grupą pasjonatów. Nie bez przyczyny takiego stanu rzeczy jest między innymi fakt, że w przeciwieństwie do dyscypliny uprawianej przez Małysza i Stocha, w kombinacji od wielu lat nie notujemy spektakularnych sukcesów. Tradycje w tym sporcie mamy jednak zaiste niemałe.


Trzy daty

31.01.1956 r., 19.02.1974 r. i 21.01.1989 r. - to trzy daty, które można uznać za najważniejsze w historii polskiej kombinacji norweskiej. Zacznijmy od początku. Na igrzyska olimpijskie do włoskiej Cortiny dAmpezzo zakopiańczyk Franciszek Groń-Gąsienica początkowo miał w ogóle nie jechać. Wygrał jednak zawody w Le Brassus w Szwajcarii i na wyraźne żądanie trenera reprezentacji, Mariana Woyny Orlewicza, związek dokoptował go w ostatniej chwili do kadry. Bliźniaczo podobna historia powtórzyła się szesnaście lat później w przypadku Wojciecha Fortuny, to jednak zupełnie inna historia. Zmagania w kombinacji norweskiej zaczęły się dla Gronia-Gąsienicy fatalnie. Pierwszy, zupełnie nieudany, skok zakończył upadkiem. Wtedy jednak, na jego szczęście, zawodnicy oddawali po trzy próby, a do klasyfikacji zaliczano dwie najlepsze. Reprezentant Polski szybko otrząsnął się po tym falstarcie i później było już tylko lepiej. Po skokach na 72,5 i 74 metry zajmował na półmetku rywalizacji 10. miejsce. W morderczym biegu na 15 km dał z siebie wszystko i finalnie wywalczył pierwszy medal olimpijski dla polskiego narciarstwa. Był to medal brązowy, choć gdyby nie upadek na trasie, krążek mógł mieć nawet srebrny kolor. Po powrocie z Włoch Groń wygrał jeszcze Memoriał Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny, rok później doznał bardzo poważnej kontuzji, po której nigdy już nie wrócił do wysokiej dyspozycji.

Stefan Hula senior, ojciec piątego zawodnika konkursu olimpijskiego w skokach w 2018 roku, zawsze był dużo lepszym skoczkiem niż biegaczem. Gdy wygrał konkurs skoków podczas mistrzostw świata w Falun, wcale nie takie oczywiste było to, czy zdoła po biegu obronić medalową pozycję. Trener Tadeusz Kaczmarczyk trafił jednak idealnie ze smarowaniem, szczyrkowianin zaliczył bieg życia i finiszował ostatecznie na trzeciej pozycji, wyprzedzając czwartego zawodnika o setne części punktu. Polacy mieli wtedy bardzo silną ekipę, a Hula nie był pewniakiem do startu w tych zawodach, odwdzięczył się jednak za zaufanie swojemu szkoleniowcowi w sposób najlepszy z możliwych. W kolejnym sezonie medalista z Falun potwierdził w kilku startach przynależność do światowej czołówki, ale potem z roku na rok regularnie obniżał loty. Karierę zakończył w 1978 roku.

Stanisław Ustupski był ostatnim liczącym się w świecie polskim specjalistą od zimowego dwuboju. Swój życiowy wynik zanotował w 1989 roku w austriackim Breitenwang. Zajął wtedy drugie miejsce w konkursie Pucharu Świata i po dziś dzień jest to jedyne podium reprezentanta Polski w zawodach tego cyklu. PŚ nie jest imprezą rangi mistrzowskiej, niemniej z uwagi na jego doniosłe znaczenie rezultat Ustupskiego postanowiliśmy zestawić z wyżej wymienionymi medalowymi dokonaniami Polaków. W odniesieniu sukcesu pomogło mu trochę szczęście, a trochę intuicja. Jak opowiadał swego czasu w rozmowie z portalem Skipol.pl, na 15-kilometrową trasę przypiął narty treningowe, których zazwyczaj nie używał w zawodach. Tego jednak dnia przy takich a nie innych warunkach śniegowych właśnie te deski okazały się idealnym rozwiązaniem. Poza startem w Austrii czterokrotnie jeszcze plasował się w czołowej "10" pucharowych zmagań. Bardzo dobrze spisał się podczas igrzysk olimpijskich w Albertville w 1992 roku, gdzie zajął ósmą lokatę. Zdobywał też medale Zimowej Uniwersjady, zajmował czołowe lokaty w Pucharze Świata B. Wypada w tym miejscu nadmienić, że pierwsze polskie podium w PŚ mogło nadejść dwa lata wcześniej, jednak Tadeusz Bafia (w latach 2004-2010 trener reprezentacji Kanady w skokach narciarskich), rywalizację w Oslo w marcu 1987 roku zakończył tuż za pudłem, na czwartym miejscu.

Pech, pech i jeszcze raz pech

Fakt, że tylko Groń-Gąsienica i Hula zapisali medalową kartę w dziejach naszej kombinacji jest ponurym żartem historii zimowego sportu. Polacy mieli w przeszłości wielu znakomitych zawodników, ściśle przynależących do światowej czołówki, toteż tych trofeów i laurów powinno być znacznie więcej. Dlaczego więc nie było? Jakkolwiek zabrzmi to mocno banalnie, czynnik szczęcia, tak abstrakcyjny i ulotny, a jednocześnie w sporcie niezbędny, nie stał po stronie naszych reprezentantów.

Pierwszy olimpijski medal w kombinacji norweskiej mógł zdobyć już w 1928 roku w Sankt Moritz Bronisław Czech. Po biegowej części zawodów znajdował się na piątym miejscu i, jako niezły już wtedy skoczek, miał wszelkie prawo oczekiwać, że olimpijską batalię zakończy z medalem. Byłoby to jak na ówczesne czasy zdominowane na skoczniach i trasach biegowych przez zawodników z północy Europy wydarzenie o niebagatelnym znaczeniu. Było naprawdę bardzo blisko, niestety jeden ze swych skoków Czech zakończył pechowym upadkiem, a całe zawody dziesiątym miejscem w klasyfikacji. Cztery lata później w Lake Placid zakopiańczyk poprawił ten wynik o trzy lokaty. Rok po starcie w Sankt Moritz Czech mógł zdobyć medal podczas mistrzostw świata rozgrywanych w Zakopanem. Włączył się do rywalizacji o podium z całą plejadą gwiazd z krajów nordyckich, a brązowy medal przegrał o... 0,01 pkt! (niektóre źródła podają, że o 0,64 pkt.).

Wiele wartościowych wyników w kombinacji odnosił też Stanisław Marusarz, którego jednak główną domeną były skoki. Na igrzyskach w Garmisch-Partnekirchen w 1936 roku był bliski wywalczenia medalu w obu dyscyplinach. Konkurs skoków zakończył na piątej pozycji, a w skokach do kombinacji był trzeci. I znów mogło być pięknie, a nie było. Do biegu przystąpił mocno przeziębiony, z wysoką gorączką. Wyczerpany organizm odmówił posłuszeństwa na około pięć kilometrów przed metą, które legendarny "Dziadek" przebył resztkami sił. Skończyło się na i tak bardzo wysokim siódmym miejscu. Nie ma raczej wątpliwości, że w pełni dysponowany Marusarz konkurs kombinacji ukończyłby w czołowej trójce zawodów. Pech towarzyszył Marusarzowi także trzy lata później, gdy podczas czempionatu w Zakopanem złamał obojczyk podczas jednego z treningów i, przy okazji, odnowił kontuzję mięśnia barkowego. Pomimo tak dokuczliwego urazu znów był bliski medalu zarówno w skokach jak i kombinacji, w której ponownie przypadło mu siódme miejsce - doskonałe zważywszy na fakt konieczności pokonania dystansu 18 kilometrów z trudnym do wytrzymania bólem. W tym samym konkursie tuż za podium, na czwartej pozycji uplasował się kuzyn Stanisława, Andrzej Marusarz. Po części skokowej był trzeci, a medal miał mu uciec za sprawą źle posmarowanych desek... Cóż bywało tak blisko, jednak ostatecznie przed wojną polski dwubój zimowy medalu się nie doczekał...

Erwin Fiedor z Koniakowa był znacznie lepszym skoczkiem niż biegaczem. Mimo to na trasach biegowych, gdy miał swój dzień, też potrafił "wykręcić" świetny wynik. W 1964 roku w szalenie mocno obsadzonym konkursie na Holmenkollen zajął drugie miejsce, przegrywając tylko z absolutną legendą dyscypliny, Georgiem Thomą, skądinąd wujkiem znakomitego skoczka, Dietera Thomy.  Na marginesie warto przywołać dość zabawną ciekawostkę, którą na temat Fiedora zamieścił w kultowej już monografii "Od Marusarza do Małysza" Wojciech Szatkowski. Za zajęcie trzeciego miejsca w jednym z konkursów w Szwecji mieszkaniec Koniakowa otrzymał jako nagrodę... opony do traktora. Jako że dość problematyczny byłby ich transport do Polski, a i ich wartość użytkowa dla zawodnika zerowa, poprosił organizatorów o zmianę nagrody. Do Polski wrócił więc ostatecznie... z namiotem. Fiedor przed życiową szansą stanął podczas igrzysk olimpijskich w Grenoble w 1968 roku. Po konkursie skoków plasował się na trzecim miejscu. Zupełnie nietrafione smarowanie nart biegowych sprawiło jednak, że w klasyfikacji końcowej uplasował się dopiero na 18. miejscu.

Ale Polska miała wtedy tak silną ekipę, mówiło się wtedy że najsilniejszą na świecie, iż w zasadzie każdy z jej reprezentantów na tamtych igrzyskach mógł wywalczyć o medal. Takie zresztą były oczekiwania. Jan Kawulok z Wisły, pogromca wielu europejskich skoczni i tras biegowych przeskoczył skocznię i skok na odległość 78 metrów zakończył katastrofalnie wyglądającym upadkiem. Poobijany i pokiereszowany Kawulok nie miał już szans na wysoką pozycję w końcowej klasyfikacji. Józef Gąsienica-Daniel także upadł podczas jednej z prób i mógł zapomnieć o medalowej lokacie. W tych samych zawodach Józef Gąsienica z Cyrhli, uważany wówczas za najlepszego dwuboistę świata, był ósmy po skokach. Jako że na trasie biegowej radził sobie lepiej niż na skoczni był jednym z murowanych kandydatów do medalu. I w tym przypadku się nie udało. Dlaczego? Na około dziesiątym kilometrze Gąsienica uderzył nartą w bandę i złamał ją. Na pożyczonej od austriackiego trenera nienasmarowanej desce dobiegł do mety na i tak znakomitym, punktowanym szóstym miejscu. Był jednak załamany i trudno się temu dziwić.

W latach 70. kolejni biało-czerwoni dołączyli do ścisłej światowej czołówki. Byli to oprócz wspomnianego wcześniej Huli m.in. Jan Legierski, dwukrotny v-ce mistrz Europy juniorów i Kazimierz Długopolski. Potrafili seryjnie wygrywać najważniejsze zawody, nie mieli jednak szczęścia do wielkich imprez. Legierski wygrał nawet bieg do kombinacji podczas mistrzostw świata w Falun w 1973 roku, ale konkurs skoków odbywał się podczas mocnej odwilży i nie wszystkim sprzyjało szczęście. Zawodnik z Istebnej ostatecznie uplasował się na i tak niezłej, siódmej pozycji. Rok wcześniej miał walczyć o medal igrzysk w Sapporo, ale podczas treningu w Zakopanem upadł i złamał obojczyk. O wyjeździe do Japonii nie było mowy. Karierę zakończył po igrzyskach w Lake Placid w 1980 roku, gdzie zajął 10. miejsce, uzyskując drugi czas w biegu. Kazimierz Długopolski jechał jako jeden z murowanych faworytów do medali na mistrzostwa świata w 1978 roku. Był wtedy w niesamowitym gazie. Nie wyszedł mu jednak konkurs skoków, choć była to jego mocniejsza strona. Potrafił, jako dwuboista, wygrać mistrzostwa Polski w skokach, pokonując całą kadrę skoczków-specjalistów. Niestety, akurat w Lahti był po tej części zawodów dopiero czternasty, na trasie biegowej poprawił swoją lokatę, ostatecznie zajmując dziewiąte miejsce. Możemy tylko żałować, że w latach 60. i 70. na dużych imprezach nie rozgrywano konkursów drużynowych, bo mogłoby się okazać, oczywiście gdyby ten przeklęty pech na chwilę raczył się odwrócić, że reprezentacja Polski nie miałaby konkurencji.

Trudna walka o powrót

Po zakończeniu kariery przez Ustupskiego polska kombinacja zaczęła powoli umierać. W latach 90. mielismy jeszcze tylko dwóch przyzwoitych zawodników, których nie trzeba było się wstydzić. Byli to: Kazimierz Bafia, brat wspomnianego Tadeusza i Stefan Habas. Od sezonu 2002/03 zmieniono zasady przyznawania punktów za zawody Pucharu Świata. Na wzór konkursów w skokach otrzymywało je tylko czołowych trzydziestu, a nie, jak miało to miejsce wcześniej, czterdziestu pięciu zawodników. Wówczas zdobycie pucharowych punktów przez któregoś z biało-czerwonych było już marzeniem ściętej głowy. Inna sprawa, że samo "zawężenie" liczby punktujących nie było tu decydujące, bo system kwalifikacji uprawniający do startu (podstawą, poza "bonusami" i "dzikimi kartami", była obecność w TOP 40 światowej listy rankingowej) nie sprzyjał reprezentantom Polski. Fatalną tendencję zaczął przez moment odwracać Tomasz Pochwała, który jako młody chłopak, był uważany za bardzo utalentowanego skoczka narciarskiego. W swoim dorobku ma m.in szóste miejsce w mistrzostwach świata juniorów i występ na igrzyskach olimpijskich w Salt Lake City. Z roku na rok skakał jednak coraz słabiej, aż w końcu wypadł z kadry skoczków. Obrał rzadko spotykaną w świecie sportu zimowego drogę. O ile dość często zdarza się, że kombinatorzy rzucają w kąt narty biegowe i koncentrują się na samych skokach, o tyle w drugą stronę zwykle to nie działa. Pochwała poszedł jednak w ślady utytułowanego dziadka, wspomnianego Franciszka Gronia-Gąsienicy i w wieku 25 lat został narciarskim dwuboistą. Uczciwiej byłoby jednak napisać, że nie było to przejście do kombinacji a w jakimś sensie powrót, bowiem jako młody sportowiec zakopiańczyk uprawiał już dwubój i startował nawet, razem ze swoim "odwiecznym" druhem, Tomisławem Tajnerem, w Pucharze Świata B, zanim obaj zdecydowali się zostać skoczkami. Czterokrotnie zdobywał punkty Pucharu Świata - jako pierwszy Polak w nowym systemie punktowania, ocierał się też o podium zawodów Pucharu Kontynentalnego. Pewnego poziomu nie był jednak w stanie przekroczyć. Po sezonie 2012/13 zakończył ostatecznie sportową karierę i zajął się trenerką.

Do końca ostatniej zimy trzon reprezentacji Polski stanowiło trzech zawodników – Paweł Słowiok, Adam Cieślar i Szczepan Kupczak. Ten pierwszy w początkowych latach startów międzynarodowych balansował między skokami a kombinacją. Jako skoczek zdobył tytuł nieoficjalnego mistrza świata dzieci, okazało się jednak, że na trasie biegowej radzi sobie równie dobrze jak na skoczni, poszedł zatem w kierunku dwuboju. Zapowiadał się na zawodnika światowej klasy. W 2010 roku podczas mistrzostw świata juniorów w Hinterzarten, rywalizując ze starszymi od siebie zawodnikami zajął 6 i 12. miejsce, a rok wcześniej zdobywał medale festiwalu młodzieży Europy. Świetnie radził sobie też w zawodach z cyklu Alpen Cup. W pewnym momencie coś się jednak zacięło, a rozwój talentu Słowioka się zatrzymał. Choć w swojej karierze piętnastokrotnie meldował się w czołowej trzydziestce Pucharu Świata, a sztuka ta udała mu się też podczas igrzysk w Pjongczangu oraz dwukrotnie w czasie ostatniego czempionatu w Seefeld to jednak 27-letniemu dziś wiślaninowi wróżono, nie bez powodów i racjonalnych przesłanek, dużo większą karierę. W końcu zabrakło mu motywacji do dalszych startów i, jak już wiadomo, sezon 2018/19 był jego ostatnim w karierze.

Adam Cieślar jest jedynym spośród naszych obecnych kadrowiczów dwukrotnym olimpijczykiem, a przez długi czas był zdecydowanym liderem polskiej reprezentacji. Zawodnik z Beskidów jest obecnie znacznie lepszym biegaczem niż skoczkiem, choć w czasach juniorskich bywało raczej odwrotnie. Do trzydziestki Pucharu Świata wskakiwał dotąd 21 razy, raz dobiegł nawet do siódmego miejsca. Cieślar jest też multimedalistą Zimowej Uniwersjady, z której przywiózł łącznie osiem medali. Jak powszechnie wiadomo jest to impreza nie najwyższej rangi, jednak Polacy jeszcze od czasu występów Tomasza Pochwały traktowali ją poważnie, bowiem dobre wyniki uzyskane podczas akademickiej imprezy były gwarancją otrzymania stypendium ministerialnego. Polacy na tę imprezę mobilizowali się szczególnie i zazwyczaj przywozili z niej worek medali.

Dokładnie odwrotnie niż z Cieślarem, pod względem proporcji pomiędzy umiejętnościami w poszczególnych konkurencjach, rzecz się ma ze Szczepanem Kupczakiem, który bywa czasem porównywany do Jewgienija Klimowa z czasów jego kariery w kombinacji norweskiej. Różnica między jego możliwościami na skoczni a tymi, które prezentuje na trasie biegowymi jest tak ogromna, że najczęściej po drugiej części zawodów notuje potężny zjazd w dół w końcowej klasyfikacji. Kilkukrotnie w karierze wygrywał nawet konkurs skoków, by w pocie czoła walczyć na trasie o jakiekolwiek pucharowe punkty. Ostatniej zimy, zwłaszcza w drugiej części sezonu, podniósł jednak jeszcze i ustabilizował formę skokową, co przy zaciskaniu zębów podczas biegu pozwoliło mu czterokrotnie wskoczyć do drugiej dziesiątki konkursów Pucharu Świata, a także uplasować się na 18 miejscu podczas mistrzostw globu. To są już wyniki, które uznać można, z punktu widzenia polskiego kibica, za naprawdę satysfakcjonujące. Rok wcześniej na igrzyskach w Pjongczangu w swoim najlepszym starcie zajął 25. miejsce. Kupczak wielokrotnie spotykał się z pytaniami o możliwość porzucenia kombinacji norweskiej na rzecz skoków narciarskich. Podkreśla jednak, że nigdy nie rozważał nawet takiej możliwości. - Nie myślałem o tym i raczej nie będę myślał – opowiadał kiedyś w rozmowie z portalem Skijumping.pl - już w czasie gimnazjum w SMS Szczyrk widziałem się tylko jako kombinatora i szkoliłem się pod tym kątem. Wiadomo, często z zazdrością patrzyło się na prestiż, jakim cieszą się skoki, jednak uprawianie tylko jednej konkurencji nie przynosiłoby mi satysfakcji. Zbyt wiele czasu i pracy poświęciłem na to, żeby osiągnąć taki poziom, jaki prezentuję i byłoby mi żal zostawić to dla skoków, w których nie widziałbym dla siebie celów. W ostatnich latach rozwój jego kariery mocno utrudniały poważne kontuzje, zmuszające go do wielomiesięcznych przerw w uprawianiu sportu. Na szczęście to już przeszłość. Wyniki osiągane w ostatnich tygodniach tchnęły nowego ducha w jednego z najlepszych na świecie skoczków wśród dwuboistów, który z dużą porcją pozytywnej energii zamierza przygotowywać się do kolejnego sezonu. Głównym celem jest teraz poprawa dyspozycji biegowej.

Swego rodzaju sukcesem samym w sobie było wystawienie polskiego zespołu w konkursie drużynowym podczas igrzysk olimpijskich w 2018 roku. Było to możliwe dzięki temu, że niemal w ostatniej chwili kwalifikację wywalczył sobie Wojciech Marusarz. Zawodnik z Zakopanego chcąc spełnić olimpijskie marzenie, rozważał nawet możliwość, by za własne pieniądze polecieć do Stanów Zjednoczonych na zawody Pucharu Kontynentalnego i tam wywalczyć niezbędne punkty. Ostatecznie pomógł mu w tym biznesmen z Podhala, Józef Zborowski. Marusarz za wielką wodą wypadł na tyle dobrze, że wskoczył na igrzyska do ekipy prowadzonej od dwóch lat przez Niemca Dannego Winkelmanna, którego na stanowisko trenera polskich kombinatorów polecił sam Stefan Horngacher. Nasza drużyna zajęła w Korei dziewiąte miejsce w gronie dziesięciu drużyn i wcale nie dużo zabrakło jej do premiowanej stypendium ministerialnym ósmej pozycji. Na początku bieżącego sezonu polska czwórka w tym samym składzie wywalczyła szóste miejsce w zawodach Pucharu Świata, najwyższe w historii. Po części skokowej Polacy plasowali się nawet na trzeciej pozycji. W Seefeld Marusarza zastąpił 21-letni Paweł Twardosz. Choć w konkursach indywidualnych spisał się słabo, to miał swój udział w wywalczeniu przez biało-czerwonych ósmego miejsca w konkursie drużynowym, które zagwarantowało jego uczestnikom tak ważne wsparcie finansowe w postaci stypendium. Ósma pozycja to jednak nie najlepszy w historii startów Polaków na światowym czempionacie wynik, bowiem w 1985 roku, kiedy to mistrzostwa rozgrywano również w Seefeld, polska trójka w składzie: Tadeusz Bafia, Karol Kołtaś i Janusz Guńka zajęła szóstą pozycję.

Jak wygląda sytuacja na zapleczu? Ujmując rzecz bardzo oględnie - jest źle. Zarówno w 2018 jak i 2019 roku konkurs drużynowy rozgrywany w ramach mistrzostw świata juniorów reprezentacja Polski kończyła na ostatniej pozycji. Przyszłość polskiej kombinacji jawi się jako duża niewiadoma, zwłaszcza, że z funkcji trenera w nie do końca jasnych okolicznościach odwołano trenera Winkelmanna i nie znamy jeszcze na chwilę obecną nazwiska jego następcy.

Opracowano na podstawie:

Wojciech Szatkowski: "Od Marusarza do Małysza"

Staniaław Marusarz: "Na skoczniach Polski i świata"

Alfons Filar: "Laury na śniegu"

"Poczet polskich olimpiczyków 1924-1984"

Źródła własne