Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

„Poczułem się, jakby podcięto mi skrzydła” - rozmowa z Marcinem Bachledą

Był czas kiedy nosił miano niekwestionowanego skoczka numer dwa w Polsce, zaraz po Adamie Małyszu. Dlaczego skakał zwykle dużo lepiej latem niż zimą? Dlaczego nigdy nie wystartował w igrzyskach olimpijskich? Skąd wziął się jego infernalny pseudonim? Zapraszamy do lektury rozmowy z Marcinem Bachledą.


- W tych czasach nie wypada zacząć inaczej jak od zapytania o zdrowie.

- A dziękuję, zdrowie na szczęście dopisuje. Także wśród najbliższych i w drużynie. Oby tak dalej.

- Marcin „Diabeł” Bachleda - tak od dawna jest Pan określany w środowisku skoków. Skąd właściwie wziął się ten Diabeł?

- Ojej, to strasznie stara historia. Gdy zaczynałem skakać jako dziecko, należałem do klubu WKS Zakopane. Pojechaliśmy kiedyś całym autobusem na zgrupowanie nad morze, do Ustki, gdzie mieszkaliśmy jako klub wojskowy w jednostce wojskowej. Byli tam skoczkowie, biegacze, biathloniści, kombinatorzy. Spędziliśmy tam dwa tygodnie. Zakumplowałem się ze starszymi zawodnikami, których wcześniej nie znałem. Oni zaczęli mówić na mnie diabeł. Po pierwsze dlatego, że trochę im go przypominałem. Miałem wtedy jeszcze bujne czarne włosy, trochę ciemniejszą karnację, a po drugie, byłem chłopakiem pełnym energii, wszędzie było mnie pełno. No i tak się przyjął ten Diabeł. Doszło do tego, że w szkole nawet niektórzy nauczyciele zwracali się do mnie per Diabeł (śmiech).

- No to zagadka rozwiązana. Przejdźmy teraz do Pana kariery sportowej. Patrząc na wyniki, najlepszym Pana sezonem była zima 2002/03, która zaczęła się 11 miejscem w Kuusamo Czy to jest ten sezon do którego najchętniej wraca Pan pamięcią?

- Tak, ten sezon dla mnie był najbardziej udany. Pamiętam, że w Kuusamo nie wystąpiłem w pierwszym konkursie. Pojechaliśmy tam większą liczbą zawodników i zgodnie z założeniami miałem wskoczyć na drugie zawody za najsłabszego. Nie oddałem tam wielu skoków, a w kwalifikacjach zająłem ostatnie premiowane awansem, 50 miejsce. Pomyślałem sobie wtedy, że ostatni będą pierwszymi (śmiech). No i w konkursie już poszło. Uwierzyłem, że stać mnie na dobre skoki. Złapałem motywację, którą miałem przez całą zimę, choć oczywiście zdarzały się też słabsze konkursy.

- Dziś za 11 miejsce otrzymałby Pan nie najgorszą gratyfikację finansową, wtedy nagrody pieniężne otrzymywała tylko czołowa „10”. Nie zazdrości Pan dzisiejszym zawodnikom, że za każde miejsce finałowej serii otrzymuje się pieniądze?

- Powiem Panu, że nawet o tym wtedy nie myślałem. Byłem młodym zawodnikiem, cieszyłem się, że mogę skakać w Pucharze Świata i to było najważniejsze. Mieliśmy wtedy wsparcie sponsorów i braku tych pieniędzy za 15. czy 18 miejsce nie uważałem za problem.

- Obserwując Pana karierę, nie dało się nie zauważyć, że z reguły miał Pan znacznie lepsze sezony letnie niż zimowe. Na igelicie potrafił Pan seryjnie wygrywać Puchary Kontynentalne, bić rekordy skoczni, dołożyć Adamowi Małyszowi na jego skoczni, czy zdobyć tytuł letniego mistrza Polski. Do zimy nigdy tej formy nie udało się utrzymać. Z czego to mogło wynikać?

- Powiem szczerze, że czasem jeszcze do dziś się nad tym zastanawiam i nie mam na to jasnego wytłumaczenia. Być może było tak, że zabrakło mi koncentracji na wykonaniu właściwej pracy między latem a zimą. Wychodziłem z takiego przeświadczenia, że skoro lato było dobre, to na zimę nie trzeba mi nic więcej, jak tylko skakać to samo. Być może ta praca wykonywana przed samym sezonem zimowym nie była wystarczająco efektywna. Potem przychodził pierwszy konkurs Pucharu Świata, wynik był słaby i człowiek zaczynał się frustrować. Trening fizyczny zimą z reguły nigdy nie jest tak intensywny jak latem, ale może właśnie w moim przypadku powinien być. Gdybym wtedy miał tę wiedzę, którą mam dziś, na pewno rozegrałbym to inaczej.

- Można zaryzykować stwierdzenie, że jest Pan jedynym z najlepszych polskich skoczków w historii spośród tych, którzy nigdy nie wystąpili na igrzyskach olimpijskich. Jest niedosyt, żal, że nigdy nie udało się na tę olimpiadę pojechać?

- Na pewno jest. Każdy ciężko trenujący zawodnik myśli o olimpiadzie i ja nie byłem tu wyjątkiem. Teoretycznie miałem możliwość wzięcia udziału w trzech igrzyskach. Powiem szczerze, że jest we mnie żal związany z tym faktem. Nie chcę za bardzo wchodzić teraz w szczegóły, ale nie wszystko zależało ode mnie. Nie tylko ja byłem sam sobie winny, że zabrakło mnie na tej imprezie. Dochodziło do takich sytuacji, o których nawet dziś ciężko mi mówić. Przed igrzyskami w Salt Lake City, usłyszałem, że jestem młody i mam jeszcze czas. Nie do końca do mnie trafił ten argument.

- Przypomniał mi się wywiad z Heinzem Kuttinem sprzed lat, w którym austriacki trener zarzucił Panu brak ambicji. Stwierdził, że zawodnik z takim potencjałem powinien walczyć o dużo wyższe cele, podczas kiedy Panu wystarczało wejście do „30”. Jak dziś może się Pan do tego odnieść?

- Pamiętam dokładnie tę sytuację. Chodziło mu chyba o to, że podczas treningów dawałem z siebie tyle ile trzeba, ale nic więcej. Ci zagraniczni trenerzy mieli takie oczekiwania, żeby dawać z siebie 120 %, podczas gdy my po prostu robiliśmy swoje. Nasza mentalność była inna. Kuttin chyba nie widział u mnie tyle zapału, ile chciał zobaczyć. Dziś, po tych wszystkich doświadczeniach, które mam za sobą, sam oczekuję od zawodniczek, by dawały od siebie coś ekstra. Ogólnie Kuttina wspominam jednak raczej miło. Można było z nim rzeczowo porozmawiać, podyskutować. Był otwartym człowiekiem. Popełniał błędy, ale myślę, że to przede wszystkim dlatego, że sam się swojego fachu dopiero uczył. Przychodząc do nas, nie miał doświadczenia w prowadzeniu żadnej innej pierwszej reprezentacji. Do tego ta kwestia różnicy w psychologicznym podejściu do wszystkiego między nim a nami nie była bez znaczenia.

- Miał Pan również okazję trenować pod opieką Stefana Horngachera podczas jego pierwszego pobytu w Polsce. Przyłączy się Pan do grona tych, którzy uważają go za wybitnego trenera?

- Wspominam tę współpracę bardzo dobrze. Prowadził mnie, kiedy byłem w kadrze B. Bardzo mi pasowały jego metody, nastawienie względem zawodników. Był trochę przeciwieństwem Kuttina, miał niezwykły dar motywowania zawodników. Teraz jako trener sam stosuję wiele elementów, których nauczyłem się wtedy właśnie od Stefana. Powiem bez ogródek, to był najlepszy trener z jakim w życiu współpracowałem, mimo że wtedy był jeszcze młodym szkoleniowcem.

- Którym trenerom, poza Horngacherem, zawdzięcza Pan najwięcej?

- Apoloniuszowi Tajnerowi i Piotrowi Fijasowi, z którymi pracowałem w początkach kariery. Z juniora zrobili ze mnie przyzwoitego skoczka na poziomie seniorskim. Fijas dał mi szansę występu na mistrzostwach świata w Ramsau, kiedy miałem 16 lat. Zauważył, że podczas mistrzostw świata juniorów prezentuję dobrą dyspozycję. Tam mogłem spokojnie wywalczyć medal, ale w drugiej serii panowały potworne warunki, ale i ja nie ustrzegłem się błędu. To powołanie na mistrzostwa do Ramsau, było po pierwsze wielkim zaskoczeniem, ale po drugie ogromną motywacją do dalszej pracy. Stwierdziłem, że skoro w tak młodym wieku znalazłem się w kadrze na taką imprezę, to muszę zostać na dłużej w tej grupie. No i to mi się właściwie udało.

- Gdyby miał Pan wytypować pięć najlepszych skoków oddanych w swoim życiu, które byłyby to skoki?

- Trudne pytanie. Do dziś bardzo dobrze wspominam ten pierwszy skok konkursowy w Kuusamo w 2002 roku. Powiem szczerze, że sam byłem w szoku, że tak dobrze mi to wyszło. Poza tym dużo radości sprawił mi pierwszy w życiu skok na mamucie w Planicy. Nie znałem tej skoczni, a już w pierwszej próbie skoczyłem 201,5 m. Letalnica była wtedy jeszcze przed przebudową i taki wynik naprawdę cieszył. Poza tym rekord olimpijskiej skoczni w Park City, rekord skoczni w Villach. No i skok podczas Grand Prix w Zakopanem w 2008 roku. Po pierwszej serii zajmowałem 30 miejsce, a po drugim skoku awansowałem aż na siódme. Czasem sobie włączam te moje lepsze skoki, fajnie tak powspominać...

- W najbliższym sezonie, jeśli oczywiście wszystko odbędzie się zgodnie z planem, czeka nas próba olimpijska w Chinach, a rok później igrzyska. Coraz więcej będzie się o tych Chinach mówiło również w kontekście skoków narciarskich. Pan natomiast, jako jeden z nielicznych polskich skoczków, miał okazję skakać tam już ponad dekadę temu podczas Uniwersjady, z której zresztą przywiózł Pan medal. Jak Pan wspomina tamtą wizytę w Azji?

- Bardzo dobrze. Swoją drogą decyzja o tym, że tam pojadę zapadła w ostatniej chwili, bo początkowo miałem w tym czasie jechać na inne zawody, już nie pamiętam jakie. Wszystkie formalności załatwialiśmy na szybko, za pięć dwunasta. Ale warto było tam pojechać. Urocze miasteczko Yabuli, gdzie rozgrywano skoki, to taki typowy kurort narciarski pięknie położony w górach. W zasadzie same hotele i obiekty oraz trasy do uprawiania narciarstwa. Tamte skocznie bardzo mi pasowały, dobrze się na nich czułem. Wszystko logistycznie i organizacyjnie było świetnie przygotowane, nie przypominam sobie żadnej organizacyjnej wpadki. Pamiętam, że w okolicy było dużo wojska z uwagi na stan napięcia z Tybetem, ale czuliśmy się bezpiecznie. To była moja jedyna wizyta w Chinach, być może w tym sezonie uda się tam pojechać z dziewczynami na próbę przedolimpijską.

- Sezon 2018/19 był przełomowy dla kadry pań, na czele której stał Pan wtedy jako pierwszy trener. Po raz pierwszy mogliśmy poczuć, że zaczynamy powoli nadrabiać ogromny dystans, jaki dzielił nas od reszty świata. Po tak dobrym sezonie przestał Pan pełnić funkcję pierwszego trenera. Jak Pan to wtedy odebrał?

- Na pewno trochę mnie to ubodło. Poczułem się, jakby podcięto mi skrzydła. Dowiedziałem się o wszystkim trochę okrężną drogą, do pewnego momentu nic nie wskazywało na to, że są planowane takie zmiany. W głowie już zaczęły się kreślić plany na następny sezon i nagle wszyscy poczuliśmy się zdezorientowani. Ale może tak musiało być. Ciągniemy to teraz dalej razem z Łukaszem. Liczymy na dalszy postęp i uważam, że musi on nastąpić. Ważne jest natomiast byśmy tych dziewczyn mieli coraz więcej, by było z czego wybierać.

- Skoro nasza grupa jest taka wąska, to nie bardzo rozumiem, dlaczego nie chcieliście skorzystać z Magdy Pałasz, o której trener Mikeska mówił mi kiedyś, że to talent na miarę czołówki Pucharu Świata.

- Początki formowania obecnej kadry, kiedy ja ją przejąłem, były takie, że miała ona status juniorskiej. Były problemy formalne, by włączyć do niej starsze zawodniczki. Po udanych mistrzostwach w Seefeld dostaliśmy zgodę, żeby tę kadrę rozszerzyć i wciągnęliśmy do niej Joaśkę Szwab, ale priorytet był taki, by przede wszystkim nadal inwestować w młode zawodniczki, żeby to za ich sprawą budować skoki kobiet. Natomiast przed nikim nie zamykamy drzwi do kadry. Będziemy bacznie przyglądać się krajowym zawodom i każda dziewczyna, która się wyróżni, będzie mogła dostać szansę występu w zawodach międzynarodowych. Drzwi do kadry nie są dla Magdy, jak i dla żadnej innej zawodniczki, zamknięte.

- Jak obecnie przebiegają przygotowania kadry pań do sezonu?

- W miniony piątek zakończyliśmy zgrupowanie w Szczyrku. Udało nam się przez pięć dni tam fajnie poskakać i w ten sposób przejść z torów ceramicznych na tory lodowe. Przygotowania idą w dobrym kierunku. Po tym ostatnim zgrupowaniu mamy takie wrażenie, że dziewczyny poziomem coraz bardziej zbliżają się do siebie. Nie mamy wielkiego porównania do tego, co skaczą zawodniczki z innych krajów, nie da się więc określić jak wypadają na tle konkurencji. Uważam jednak, że mamy w tej chwili piątkę skoczkiń, którą możemy śmiało zabrać na Puchar Świata. Jest jeszcze szósta, Wiktoria Przybyła, która stara się gonić czołówkę, natomiast jak to u młodych zawodniczek bywa, ma jeszcze duże wahania formy.

- Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia w nowym sezonie.

- Dzięki.

Rozmawiał Adrian Dworakowski