Strona główna • Historia Skoków Narciarskich

Małysz ojcem „lucky loserów”, czyli jak narodził się system KO

W najbliższą niedzielę w Oberstdorfie rozpocznie się kolejna edycja Turnieju Czterech Skoczni. Już po raz trzydziesty ta niemiecko-austriacka impreza zostanie przeprowadzona z wykorzystaniem systemu KO. I chociaż jest to teraz nieodłączna część tego cyklu, to początki bywały trudne. Wielu zawodników kręciło głowami na myśl o nowym formacie, zaś jedna z podstawowych reguł powstała za sprawą Adama Małysza.

Cała historia związana z systemem KO rozpoczęła się w... Nowej Zelandii. W maju 1996 roku Kongres Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) odbywał się w Christchurch. Obrady na drugim końcu świata były jednymi z najważniejszych od lat dla skoków narciarskich, które przeszły poważne reformy w formacie rozgrywania zawodów. To właśnie wtedy m.in. skrócono rundę finałową z 35 do 30 zawodników oraz wprowadzono obecny system przeliczania kwot startowych w oparciu o podział sezonu na periody.

Dyrektor Pucharu Świata, Walter Hofer szukał jednak sposobu, aby stworzyć atrakcyjniejszy format pierwszej serii konkursowej. Austriak był zdania, iż obowiązujący system z ułożeniem zawodników na liście startowej według klasyfikacji Pucharu Świata sprawia, że emocje pojawiają się dopiero pod koniec trwającej około 50 minut rundy. A gdyby sprawić, żeby najlepsi skoczkowie startowali co kilka minut, podtrzymując zainteresowanie widza?

Tak właśnie narodził się pomysł na wprowadzenie nowego formatu zawodów. Początkowo określany formatem pucharowym, twór szybko przyjął nazwę systemu KO. Pierwotna wersja, przedstawiona podczas Kongresu FIS, przedstawiała się następująco: w pierwszej serii 50 zawodników zostanie podzielonych na 25 par. Zwycięzcy bezpośrednich pojedynków awansują do drugiej serii, z kolei najlepsza "piętnastka" zakwalifikuje się do finałowej, trzeciej rundy. System miał zostać przetestowany podczas Letniego Grand Prix 1996, zaś jesienią miała zapaść decyzja o jego użyciu w Pucharze Świata.

W kolejnych miesiącach doszło do korekty pierwotnego planu, ograniczając go do klasycznych dwóch konkursowych serii. W pierwszej serii 50 skoczków rywalizowało w 25 parach KO, które były uformowane na podstawie aktualnej klasyfikacji generalnej cyklu (przykładowo, lider PŚ lub LGP miał trafiać automatycznie do ostatniej pary na liście startowej, wicelider do przedostatniej itd.). 25 zwycięzców par - i tylko oni - mierzyło się ze sobą w finale.

Taki format zawodów został poddany testom na Letnim Grand Prix, jednak nie od inauguracyjnego konkursu w Trondheim (18 sierpnia 1996), a od rozgrywanej trzy dni później rywalizacji w Oberhofie. Skąd taka decyzja? - W Niemczech nowości ocenia się bardziej krytycznie niż gdzie indziej - stwierdził krótko Walter Hofer, cytowany przez "Freie Presse".

Propozycja systemu KO spotkała się z chłodnym przyjęciem ze strony zawodników. Wielu z nich uważało to za udziwnienie zasad, które staną się trudne do śledzenia dla kibiców i będą miały mało wspólnego z zasadami fair play.

- Wartość sportowa schodzi na dalszy plan, jeśli ktoś skoczy 120 metrów, ale odpadnie i pozostanie mu co najwyżej 26. miejsce, podczas gdy ktoś inny uzyska 90 metrów, ale dzięki słabszemu rywalowi otrzyma szansę występu w drugiej serii - wyliczał niemiecki skoczek, Ralph Gebstedt.

Niektórzy o nowym formacie zawodów dowiedzieli się... tuż przed rozpoczęciem serii próbnej przed konkursem w Oberhofie. Tak było w przypadku reprezentacji Białorusi. Kiedy Alaksiej Szybko (który zajął 28. miejsce w kwalifikacjach) dowiedział się, że o awans do finału zmierzy się ze z trzykrotnym zdobywcą Kryształowej Kuli, Andreasem Goldbergerem, miał skwitować to krótkim "Bez szans".

To był główny problem większości zawodników. Zasada "zwycięzca bierze wszystko" nie dawała żadnej furtki dla pokonanych skoczków w parach KO. Ich zdaniem format posiadał poważną lukę. Istniała duża szansa na sytuację, w której drugi sportowiec pierwszej serii konkursowej nie awansuje do finału, bo w bezpośrednim pojedynku przegra ze zwycięzcą rundy. Walter Hofer pozostawał jednak nieugięty.

- Jak się powiedziało "A", to trzeba też powiedzieć "B". Ten system przypomina turniej tenisowy. Jeśli słabszy tenisista trafi w pierwszej rundzie na Agassiego, to odpada – nawet przegrywając 6:7, 6:7 – i już. Bez żadnych "jeśli" czy "ale" - twierdził dyrektor Pucharu Świata, jeszcze nieświadomy, co wydarzy się za kilka godzin.

Bohaterem pierwszej serii w Oberhofie okazał się nie kto inny, jak Adam Małysz. 18-letni skoczek z Wisły zajął trzecie miejsce w kwalifikacjach, ale z uwagi na brak punktów w klasyfikacji Letniego Grand Prix w Trondheim, został zestawiony w parze KO z Janim Soininenem. Jako pierwszy na belce startowej zasiadł Polak, który oddał najdłuższy wówczas skok w konkursie - 125,5 metra. Skaczący tuż po nim Fin lądował dwa metry bliżej, ale uzyskał wyższe noty za styl. Efekt? Podopieczny trenera Pavla Mikeski został wyeliminowany z drugiej serii.

W pokoju jury zawodów zaczęło się robić nerwowo. Jak się później okazało, dalej od Małysza w tej serii skoczył wyłącznie Ari-Pekka Nikkola (128,5 m). W normalnych warunkach Polak byłby czwarty po pierwszej serii, ale system KO eliminował go z rywalizacji. Sytuacji nie poprawiał fakt, iż awans do drugiej rundy wywalczyło wielu skoczków, którzy na dużej skoczni w Oberhofie nie przekroczyli setnego metra - między innymi Marco Steinauer (93 m), Ralph Gebstedt (86 m), Andreas Kuettel (86,5 m), Jure Radelj (94 m), Dieter Thoma (97,5 m), Espen Bredesen (95,5 m) i Andreas Goldberger (94 m).

Zdezorientowanych było 5 tysięcy kibiców zgromadzonych pod skocznią. System komputerowy miał opóźnienia z przedstawieniem wyników rywalizacji w każdej z par, co utrudniało śledzenie przebiegu zawodów w Oberhofie. Kiedy autor wówczas najdłuższej próby - Adam Małysz - został wyeliminowany z konkursu, na trybunach rozległy się gwizdy niezadowolenia. Lider polskiej kadry również nie ukrywał rozgroryczenia z takiego obrotu sprawy.

Przyparta do muru FIS postanowiła zmienić zasady w trakcie gry. Jeszcze przed zakończeniem pierwszej serii podjęto decyzję o wprowadzeniu poprawki w regulaminie systemu KO. "Casus Małysza", jak nazwała poprawkę "Freie Presse", dopuszczał do serii finałowej skoczków, którzy przegrali swoje pojedynki w parze KO, ale uzyskali 90% najdłuższej odległości serii. Tym samym oprócz zwycięzcy zawodów Pucharu Świata w Oslo, kuchennymi drzwiami do finału dostali się Kent Johanssen i Jaroslav Sakala. W drugiej serii wystartowało ostatecznie 28 zawodników - najpierw trzech "szczęśliwych przegranych", a następnie 25 zwycięzców par KO.

Dopuszczony do finału, Adam Małysz ostatecznie ukończył zawody w Oberhofie na trzecim miejscu, zdobywając pierwsze podium dla Polski w historii Letniego Grand Prix. Lepsi od Polaka byli tylko Finowie - zwycięski Mika Laitinen i drugi Ari-Pekka Nikkola. Po zawodach negatywne komentarze na temat systemu KO nie ustawały.

- Przebieg tego konkursu to był kompletny absurd - przyznał w rozmowie z "Freie Presse" Jens Weissflog. Będący już na sportowej emeryturze, mistrz olimpijski z Sarajewa i Lillehammer wręczał nagrody najlepszym zawodnikom rywalizacji w Oberhofie. Niemcowi nie podobały się również zmiany w regulaminie, które FIS wprowadziła na szybko w trakcie zawodów: - Jeśli nazywa się to skokami w systemie KO, to trzeba być konsekwentnym. Ten konkurs jednak pokazał, że ten format ma poważne problemy.

Przeciwnego zdania był Walter Hofer: - Jesteśmy bardzo zadowoleni. Teraz musimy dopracować ten format w Hinterzarten. Możliwe, że wprowadzimy niewielką modyfikację, aby zachować element rywalizacji i uwzględnić w serii finałowej osoby, które osiągną określony procent najdłuższej odległości, nawet jeśli odpadną w parze KO. To byłaby jedna z możliwych modyfikacji. Poza tym wszystko działało idealnie - stwierdził dyrektor cyklu na antenie stacji MDR.

Cztery dni później Letnie Grand Prix zawitało do Hinterzarten, gdzie w życie weszły zmodyfikowane przepisy dotyczące systemu KO. Od teraz format przewidywał pięciu "lucky loserów" - przegranych w parach z najwyższymi notami punktowymi, którzy uzyskiwali awans do drugiej serii, powiększając finałowe grono z 25 do 30 nazwisk. Na identycznych zasadach rywalizowano również w Predazzo i Stams.

Po letnich testach nadszedł czas na wyciąganie wniosków. Podczas wrześniowego posiedzenia komisji skoków narciarskich FIS Walter Hofer zaprezentował zmodyfikowany format systemu KO. W pierwszej serii 50 zawodników zostaje podzielonych na 25 par. Awans do rundy finałowej uzyska 30 skoczków - 25 zwycięzców oraz 5 przegranych z najwyższymi wynikami.

Porzucono jednak pomysł ustalania par KO na podstawie klasyfikacji generalnej cyklu. W zamian wybrano model układania pojedynków według wyników kwalifikacji do zawodów. Z tej okazji od sezonu 1996/1997 do serii kwalifikacyjnych wprowadzono punkty za styl (wcześniej liczyła się tylko i wyłącznie odległość zawodników). Czołowa "15" Pucharu Świata wciąż miała gwarantowany występ w konkursie, ale słaby skok lub nieobecność w eliminacjach skutkowała zestawieniem w parze ze zwycięzcą lub czołowym skoczkiem kwalifikacji.

Z uwagi na mieszane odczucia w środowisku związane z nowym formatem, system KO nie został wprowadzony do całego Pucharu Świata. Projektem zainteresowali się jednak organizatorzy Turnieju Czterech Skoczni, którzy dostrzegli w nim potencjał na zwiększenie widowiska. To właśnie na prośbę niemiecko-austriackiego cyklu zgłoszono wniosek o poprawkę w regulaminie Pucharu Świata, zezwalającą na rozgrywanie czterech turniejowych konkursów w testowanym przez lato systemie. 14 listopada 1996 roku zmianę zaakceptowała Rada FIS.

Pozostała jeszcze kwestia mankamentów, które wyszły na jaw podczas testowych zawodów. Zwracano uwagę na rolę komentatorów przy omawianiu systemu KO, potrzebę przejrzystości formatu dla widzów oraz budowy wielkich telebimów na każdej z turniejowych aren. - FIS zamierza wyjaśnić te kwestie we współpracy z organizatorami - zapowiadał Walter Hofer w depeszy agencji SID.

Nadszedł w końcu dzień prawdy. Sobota, 28 grudnia 1996 roku. W Oberstdorfie przeprowadzono wówczas kwalifikacje do inauguracyjnego konkursu 45. Turnieju Czterech Skoczni, które jednocześnie miały wyłonić komplet 25 par KO. - Ten system jest zbyt skomplikowany - nieugięcie twierdził Jens Weissflog, wówczas już nowy ekspert ZDF. - Musimy lepiej promować nasz sport - kontrował go Walter Hofer. Historyczne eliminacje przysłoniła jednak wpadka organizatorów, przez którą pierwszy zestaw pojedynków, wydrukowany i rozdany dziennikarzom chwilę po zakończeniu kwalifikacji, nadawał się już wyłącznie na makulaturę.

"Każdy kraj, w zależności od poziomu reprezentowanego przez jego skoczków, ma przyznaną liczbę zawodników mających prawo startu w Pucharze Świata. W przypadku najlepszych, także Japonii - jest ich ośmiu. Tymczasem w sobotę w Oberstdorfie skakało 9 Japończyków, a dziesiąty - Noriaki Kasai - nie wziął udziału w kwalifikacji, żeby skośnoocy narciarze nie sprawiali wrażenia tłumu. Brak umiejętności liczenia do 10 wytknęli gospodarzom... japońscy dziennikarze. Wyniki zmieniono, w komputer wrzucono inne dane, i pojawił się nowy zestaw par na niedzielę", relacjonował zdarzenie Marek Serafin na łamach "Przeglądu Sportowego".

Historyczne kwalifikacje wygrał Hiroya Saitoh, który jako rywala w parze KO otrzymał... prekwalifikowanego kolegę z kadry, Noriakiego Kasaiego, który nie zdecydował się na występ. Błysnęli Polacy - piąty był Adam Małysz, a dziewiąty Robert Mateja, którzy trafili w pojedynkach odpowiednio na Sylvaina Freiholza i Haavarda Lie.

Niedzielny konkurs na Schattenbergschanze otworzyła para KO złożona ze skoczków, którzy w kwalifikacjach zajęli 26. i 25. miejsce. W niej Szwajcar Bruno Reuteler uzyskał odległość 101,5 metra i przegrał o 8,4 punktu z Czechem Jaroslavem Sakalą (104,5 m). Zwycięzcą zawodów został faworyt gospodarzy do triumfu w całym turnieju, Dieter Thoma. Polacy w komplecie pokonali swoich rywali w parach KO (Wojciech Skupień wyeliminował Jakuba Suchacka), plasując się zgodnie w trzeciej dziesiątce.

Po ząwodach nie ustawał temat nowego systemu. Po raz pierwszy można było jednak powiedzieć o dwóch obozach - zwolenników i przeciwników systemu KO. Przy swoim stał Jens Weissflog, który po konkursie w Oberstdorfie stwierdził, że "skoki narciarskie zostają przegadane na śmierć", mając na myśli prowadzenie kibiców za rękę przez komentatorów podczas całej pierwszej serii. Nieprzychylny był również trener polskiej kadry. Pavel Mikeska w rozmowie z "Przeglądem Sportowym" zauważył, że "zawodnik skupia się na pokonaniu konkurenta z pucharowej dwójki, zapominając przy okazji, że nota liczy się do konkursu i taki początkowy sukcesik nic jeszcze nie daje".

Krytyczna wobec formatu była szwajcarska prasa, która nie kryła rozgoryczenia brakiem sprawiedliwości systemu KO na tle słabego występu swoich skoczków w Oberstdorfie. "Thurgauer Zeitung" ubolewał, że Bruno Reuteler (101,5 m), Sylvain Freiholz (104,5 m) i Andreas Kuettel (100,5 m) przepadli w parach kolejno z Sakalą, Małyszem i Takanobu Okabe, podczas gdy skaczący jeszcze bliżej od nich Robert Mateja (99 m) wystąpił w finale, bo rywalizował z równie słabym Haavardem Lie (99 m).

Problemem okazała się również słaba komunikacja na skoczni. 25 tysięcy widzów zgromadzonych pod Schattenbergschanze nie była do końca świadoma, co się aktualnie dzieje w konkursie. Zwrócił na to uwagę Andreas Goldberger, któremu osobiście spodobał się format KO: - Kibice na skoczni mogliby otrzymać więcej emocji na skoczni, gdyby dostarczono im więcej informacji. Mnie jednak osobiście podoba się ta formuła - wyznał "Goldi". - Dla skoczków nie ma znaczenia, jaki format zostanie zastosowany. Dla zawodników liczy się dobry występ w każdym skoku - ucinał temat zwycięzca konkursu, Dieter Thoma, który jednak stwierdził, że rywalizacja KO uatrakcyjnia zawody.

- Było zdecydowanie za mało komentarzy. Można było lepiej wytłumaczyć widzom zasady, aby widowisko było jeszcze bardziej atrakcyjne - oceniał Paul Ganzenhuber z komisji skoków narciarskich FIS. Bardziej pewny siebie był Walter Hofer. - Eksperyment okazał się sukcesem - stwierdził dyrektor Pucharu Świata.

Największa historia 45. Turnieju Czterech Skoczni związana z systemem KO tyczy się występu Kazuyoshiego Funakiego w Innsbrucku. Japończyk zawalił skok kwalifikacyjny na Bergisel. 86,5 metra oznaczało dla niego zestawienie ze zwycięzcą eliminacji, Primozem Peterką. Azjata przegrał pojedynek w parze ze Słoweńcem (118,5 m), ale skok na 116. metr pozwolił mu awansować jako szczęśliwy przegrany, plasując go na drugiej pozycji po pierwszej serii. W finale okazał się jednak lepszy od swojego rywala i ostatecznie to Funaki triumfował w stolicy Tyrolu. Media zgodnie uznawały, iż to wielki sukces nowej formuły zawodów, która zwiększyła dramaturgię rywalizacji.

Zwycięzcą tej wyjątkowej edycji Turnieju Czterech Skoczni został Primoz Peterka. Wschodząca gwiazda światowych skoków wyprzedziła Andreasa Goldbergera i Dietera Thomę. Polska też miała swoje chwile. Ósme miejsce w klasyfikacji generalnej zajął Adam Małysz. Wiślanin prowadził nawet na półmetku konkursu w Bischofshofen, aby ostatecznie uplasować się na drugiej pozycji, tuż za Thomą.

Po zakończeniu turnieju liczba zwolenników formatu KO zaczęła dominować w dyskusji. Twierdzono, iż rywalizacja w parach zwiększa atrakcyjność pierwszej serii konkursowej, ale podkreślano potrzebę poprawy warstwy wizualnej i informacyjnej w transmisji. - System pucharowy był pozytywnym dodatkiem - stwierdził na chłodno mistrz olimpijski z Albertville, Ernst Vettori.

System KO dostał kolejną szansę rok później. Wówczas zadbano o lepszą informację na temat przebiegu zawodów. Organizatorzy postanowili przypisać skoczkom numery startowe prezentujące ich miejsce zajęte w kwalifikacjach, aby wizualnie odzwierciedlić siłę zawodników i różnicę poziomów w poszczególnych parach. Postawiono również na skupienie się w grafice telewizyjnej na zmaganiach w bezpośrednich pojedynkach kosztem koncentracji na pełnych wynikach pierwszej serii. Wysiłek się opłacił - nowa formuła stała się bardziej przejrzysta dla widzów i na stałe zadomowiła się w Turnieju Czterech Skoczni.

Obecnie zawodnikom i kibicom trudno wyobrazić sobie Turniej Czterech Skoczni bez systemu KO, który stanowi jeden z elementów wyjątkowości imprezy rozgrywanej na przełomie starego i nowego roku. Chociaż początki były burzliwe i nie do końca sprawiedliwe, co wzbudzało niechęć do nowości w środowisku, to Walter Hofer i organizatorzy TCS postawili na swoim i mogli triumfować. W niedzielę w Oberstdorfie rozpocznie się już trzydziesta edycja "Vierschanzentournee", podczas której skoczkowie będą mierzyli się w parach.