Strona główna • Artykuły

Z cyklu skoczkowie wszech czasów: Adam Małysz - spełnione sny o potędze

[strona=1]

Na Olimpie skoków narciarskich w ciągu blisko 27-letniej historii Pucharu Świata zdążyło się zrobić już dość ciasno. Oto na oczach kibiców z całego świata rozgrywała się walka, której stawką stała się ta najbardziej miarodajna, wzbudzająca najmniej kontrowersji, a zatem i najbardziej sprawiedliwa pośród wszystkich nagród - kryształowa kula.

Któż nie chciał jej zdobyć? Czyim marzeniem nie była? Przecież po raz pierwszy w historii dała możliwość zdobycia lauru temu, który faktycznie był najlepszy, temu, którego zasługą nie były przychylne wiatry wynoszące go w jednym czy dwóch skokach, temu, który najlepiej potrafił zawładnąć wszystkimi obiektami w sezonie. Piszę, że zrobiło się ciasno, albowiem ten uporządkowany cykl zawodów pozwolił na wykreowanie pomniejszych gwiazdeczek, gwiazd i wreszcie tych najprawdziwszych bohaterów - królów pucharu. Do dzisiaj uzbierało się przeszło stu zwycięzców poszczególnych konkursów w cyklu. Wszyscy oni (od tych najliczniejszych z jednym zwycięstwem, po tych nielicznych z największą liczbą tryumfów) choć na moment dopisywali nowe rozdziały pięknej historii Pucharu Świata. Ale przyznam, iż niektóre z kart tej historii są wyjątkowej urody. Taką jest karta Orła z Wisły - Adama Małysza.

Debiut marzenie.

Swój pucharowy debiut Orzeł z Wisły z pewnością zaliczy do udanych. Dokładnie 4 stycznia 1995 roku młodziutki, ledwie siedemnastoletni Polak w swym pierwszym pucharowym przetarciu zajął bardzo dobre - siedemnaste miejsce, wyprzedzając między innymi swojego idola - Jensa Weissfloga, a także Dietera Thomę i kilku innych, świetnych skoczków. Tuż przez Małyszem, zdobywając ledwie 0.3 punktu więcej, uplasował się Heinz Kuttin, późniejszy trener Adama. Ostatnie miejsce we wspominanym konkursie zajął Roar Ljoekelsoey. Niestety, już następny konkurs uwidocznił cechę Malysza, która na długi czas uniemożliwiła mu wykorzystanie pełni swego talentu. Mistrz z Wisły był bowiem w tych pierwszych sezonach bardzo nierówny. Do końca sezonu 94/95 zajmował jeszcze miejsca: 49, 27, 32, 34, 23, 28, 39, 20, 37, co pozwoliło mu z dorobkiem 40 punktów zająć ostatecznie 51 miejsce. Jednakże nie można stwierdzić, iż Małysz zniknął gdzieś w tłumie debiutantów. Przeciwnie, został dostrzeżony i zapamiętany, a to głównie za sprawą fantastycznej - jak na debiutanta - postawy podczas mistrzostw świata w Thunder Bay. Jedenaste miejsce na dużym obiekcie, na którym wyprzedził takie gwiazdy, jak: Okabe, Soininen, Thoma, Nieminen oraz dziesiąte miejsce na średniej skoczni, na której również wyprzedził wielu, wówczas dużo wyżej cenionych skoczków (między innymi sensacyjnego mistrza świata z k 120 Ingebrigtsena), pozwoliło zapamiętać nazwisko Małysz i upatrywać w nim kolejnej gwiazdy przyszłości. Sen o mistrzostwie miał się jednak ziścić dopiero w sześć lat po Thunder Bay. Tymczasem ciekawostką wartą odnotowania jest to, że nie Małysz był najmłodszym Polakiem reprezentującym nas na kanadyjskich arenach. Otóż w konkursie na mniejszym obiekcie, niezbyt zaszczytne 51. miejsce zajął bardzo młody Zakopiańczyk - Marcin Bachleda, któremu mimo słabego wyniku udało się zostawić w pokonanym polu samego Masahiko Haradę.

Młody wilk.

Do sezonu 1995/1996 w polskiej ekipie wszyscy podchodzili z entuzjazmem. Adam Małysz miał udowodnić, że stać go na przyłączenie się do grona walczących o czołowe lokaty. Tak też się stało. Zaczęło się spokojnie: od 12 miejsca w Lillehammer, gdzie po raz kolejny Adamowi przyszło stanąć w bezpośrednim sąsiedztwie swojego arcymistrza - Weissfloga. Tym razem o 1.5 punktu Polak wyprzedził legendarnego już wtedy Jensa. Aż do konkursu w Oberhofie (28.12.1995) zajmował jednak lokaty nader przeciętne, gdy nagle zaczął się pościg za czołówką. Kolejnymi miejscami: 11, 18, 16, 11 (trzy ostatnie podczas TCS), a także 8 i 9 w Engelbergu, 8 w Sapporo, 9 i 6 w Zakopanem Małysz systematycznie wspinał się coraz wyżej po pucharowych szczeblach. Wreszcie nadeszła data 18.02.1996 roku. W dalekim Iron Mountain Adama Małysza wyprzedził tylko jeden skoczek - Masahiko Harada. Nie sprostał Polakowi żaden z pozostałych wielkich: ani Bredesen, ani zadomowiony już w czołówce Ahonen, ani Funaki, ani Goldberger, ani słoweńska gwiazda - Peterka. Pierwsze podium Adama Małysza odbiło się echem w światku skoków narciarskich, albowiem było jak najbardziej oczekiwane. Przez cały sezon Polak dobijał do czołówki i było tylko kwestią czasu, kiedy do niej ostatecznie zapuka. A jednak to nie drugie miejsce w Iron Mountain miało być tym najwyższym w sezonie dla naszego Orła. Po kolejnym podium w Lahti (01.03.1996), w Falun (13.03.1996) przyszedł czas na ostatni konkurs w sezonie. Miejscem zaplanowanym w pucharowym kalendarzu na zwieńczenie sezonu była olimpijska skocznia Holmenkollen w norweskim Oslo. I oto tam, 17 marca 1996 roku Adam wziął rewanż na starszym o dziewięć lat Haradzie, który tym razem był trzeci. Drugie miejsce zajął kolejny wielki z rocznika 77’ - Janne Ahonen. Pod koniec sezonu 1995/1996 nikt nie miał wątpliwości - narodziła się gwiazda. Puchar zakończył się dla Małysza miejscem siódmym i z całą pewnością - była to szczęśliwa siódemka.

[strona=2]

Blisko, coraz bliżej...

Sezon 1996/1997 miał udowodnić wszystkim, że sensacyjny Polak nie jest tylko meteorem skoków, że stać go na to, aby w czołówce, do której tak wspaniale doskoczył, utrzymać się znacznie dłużej. I znów Lillehammer. Tym razem nie tak błyskotliwie jak sezon wcześniej, ale ostatecznie na punktowanym, 28 miejscu. Duża poprawa w Kuusamo i ...kolejny raz ta prześladująca go nierówność. Pierwszy konkurs w czeskim Harrachovie zakończony totalną klapą, ledwie 38 miejscem, po czym już na drugi dzień, ta sama skocznia, a Małysz plasuje się tuż za podium. Ileż wątłego zdrowia kibica nadszarpnął w tamtych czasach Małysz, dzisiaj ze śmiechem możemy sobie o tym tylko powspominać. Turniej Czterech Skoczni zaczął się tak sobie, od 22 miejsca w Oberstdorfie, ale zakończył wyśmienicie, bowiem w ostatnim konkursie - w Bischofshofen - Adam po raz kolejny w karierze stanął na podium, tym razem na drugim jego stopniu, wyprzedzając m.in. tryumfatora całego Turnieju - Primoza Peterkę. Następny pucharowy weekend i znów potwierdzenie niestabilności - 11.01.1997 Engelberg - 3 miejsce, ale 12.01.1997 - 17 miejsce. Wreszcie, po tułaczce po wszystkich szczeblach tabeli, kolejne zwycięstwo Polaka - miejscem tryumfu stała się skocznia Okurayama w Sapporo. Byśmy jednak nie mogli zbytnio przywyknąć do czołowych lokat Adama, już następnego dnia na tej samej skoczni zajmuje on miejsce 24. Któż jednak powiedział, że to koniec dobrych występów? 26 stycznia 1997 roku - próba przedolimpijska w Hakubie przed mającymi się odbyć za rok Igrzyskami. Konkurs w przepięknym stylu wygrywa Małysz, przed koalicją Japończyków: Haradą i Kasai. O ironio, przyszłoroczny mistrz olimpijski z tejże skoczni, ze śmieszną notą 14.8 punktu, zajął podczas tej próby ostatnią - 46. pozycję. Końcówka sezonu i wyraźne zmęczenie Małysza, któremu jeszcze tylko marcowy konkurs w Falun przyniósł dobrą - piątą lokatę. Ostatecznie z bilansem czterech miejsc na podium, w tym dwóch zwycięstw, z niezłym - ósmym miejscem podczas TCS, z dorobkiem 612 punktów po raz drugi w karierze plasuje się w dziesiątce najlepszych skoczków w sezonie, zajmując właśnie to - dziesiąte - miejsce.

Dwa sezony w piekle.

Sezon 1997/1998, jak każdy olimpijski, miał przynieść odpowiedź na dręczące kibiców pytanie: kto zostanie królem nart na najbliższe cztery lata. Liczni fachowcy zdając sobie sprawę z tego, gdzie odbywają się Igrzyska, a także pamiętając o tym, jak wielkie tradycje mają w Japonii skoki narciarskie, snuli rozważania o tym, który z ekipy Samurajów okaże się najmocniejszy. Wciąż jednak w spekulacjach, zwłaszcza tych przedsezonowych, pobrzmiewało echem nazwisko o zgoła innym niż japońskie brzmieniu: Małysz. Przecież to właśnie Polak wygrał przedolimpijską próbę, a mając w karierze już trzy zwycięstwa, osiem miejsc na podium, meldując się od dwóch lat w pucharowej czołówce był jednym z chętniej wymienianych kandydatów do olimpijskiego kruszcu. Miał go jednak zdobyć dużo, dużo później... W rzeczywistości ten olimpijski sezon przyniósł Małyszowi olbrzymi kryzys. Kryzys, który uwidocznił się już w kolejnym mroźnym listopadzie w Lillehammer, gdzie tym razem w żadnym z konkursów Adam nie zdołał zakwalifikować się do finałowej trzydziestki. Po fatalnych startach olimpijskich sezon zakończył w norweskim Vikersund na 57 miejscu.

W kolejnym poolimpijskim cyklu pucharowych startów 1998/1999 było tylko nieznacznie lepiej, ale miejscami 27 na małej i 37 na dużej skoczni w Ramsau podczas rozgrywanych Mistrzostw Świata trudno było Adamowi osłodzić sobie ten wyjątkowo gorzki sezon, który zakończył na równie odległym 46 miejscu.

Podczas tych dwóch lat nie udało się Adamowi nawet zbliżyć do dziesiątki w którymkolwiek z konkursów. Późniejszy mistrz świata rozpatrywał więc możliwość zakończenia kariery. Chciał odejść, ponieważ nie widział możliwości dalszego rozwoju. Współpraca z trenerem Mikeską nie przynosiła już skoczkowi oczekiwanych efektów. Wszystko to przekładało się na coraz bardziej psującą się atmosferę w polskim zespole, a także na coraz większą niechęć samego Adama do kontynuowania kariery.

[strona=3]

Światełko w tunelu.

Wreszcie po dwóch koszmarnych sezonach coś drgnęło. Współpraca z Pavlem Mikeską została rozwiązana, a jego miejsce zajął Apoloniusz Tajner. Tajner od początku otoczył się sztabem ekspertów z różnych dziedzin. Jego trenerska droga to przede wszystkim poszukiwanie innych, niż tylko siłowe, metod treningu. W konkursach Małysz wciąż skakał w "kratkę", ale miejsca, które zajmował, były już całkiem przyzwoite. Trzynaste miejsce w Zakopanem miało być początkiem mozolnej drogi na szczyt. Wreszcie po trzech latach niebytu, Adam powstał jak feniks z popiołów i znów zagościł w pucharowej dziesiątce. Czwarta lokata w historycznym dla niego Iron Mountain była pierwszym ostrzeżeniem, jakie wysłał ówczesnej czołówce. 214 punktów pozwoliło na zajęcie 28 pozycji w generalnej klasyfikacji. Koniec sezonu, który przypadł na słoweńskiej Planicy, Adam Małysz oglądał z perspektywy zajętego na Velikance siódmego miejsca. Przed sobą miał Hannawalda i Ahonena, za sobą dziewiątego w tym konkursie Martina Schmitta - zwycięzcę Pucharu Świata. O tym, jak bardzo prorocza była ta kolejność i jak bardzo szczęśliwą okazała się siódemka z ostatniego konkursu, przekonaliśmy się już w następnym sezonie.

Wejście smoka.

Po trzech sezonach, w których Małysz nie gościł w czołówce, zostać miało już tylko niemiłe wspomnienie. Jak wszyscy wiemy, zaczęło się od dyskwalifikacji za rzekomo zbyt długie narty. Sprawy nigdy nie rozstrzygnięto ostatecznie, toteż pozostawmy ją wyrokom boskim. Prawdą jest jednak to, że sezon odbywał się z wielkim trudem i odwoływano konkurs za konkursem. Liderem był oczywiście Martin Schmitt, w którym Niemcy z uwielbieniem upatrywali nowego Weissfloga. Małysz punktował przyzwoicie w dwóch konkursach w fińskim Kuopio (02.12.2000 i 03.12.2000 roku), w których zajął odpowiednio miejsca: 26 i 11. Wciąż straszył czołówkę skokami w seriach próbnych, ale już podczas samych występów nie mógł się przebić. Na ile wpływ na to miała ta pechowa dyskwalifikacja z początku sezonu, trudno dzisiaj oceniać. Sezon 2000/2001 był bardzo ważnym, albowiem odbyć miały się w nim mistrzostwa świata w Lahti. Jednak nim nastąpiły, głowę kibiców, dziennikarzy i samych skoczków zaprzątnął 49. Turniej Czterech Skoczni. Adam Małysz w opinii trenera kadry - Apoloniusza Tajnera był bardzo dobrze przygotowany do występów, ale nikt nie spodziewał się, że aż tak dobrze! Przede wszystkim Adam wygrał wszystkie cztery kwalifikacje do każdego z konkursów. Przełomowym okazał się skok w drugiej serii pierwszej turniejowej odsłony, kiedy to fantastycznym lotem na 132 metr Polak ustanowił rekord skoczni. Nie cieszył się nim zbyt długo, ponieważ już za kilka chwil rekord Grosse Schattenberg odebrał mu Martin Schmitt. Ostatecznie Adam, mimo iż odległością zająłby drugie miejsce, stanął tuż za podium otwierającego cały Turniej konkursu. Skok w nowy wiek był jednak dla Małysza bardzo udany. Oto 1 stycznia 2001 roku w niemieckim Garmisch-Partenkirchen po rekordowym skoku na odległość 129,5 metra Małysz zajął ostatecznie trzecie miejsce. Wszyscy wiedzieli już, że Polaka stać nie tylko na zajęcie dobrego miejsca, ale że stać go na wygranie całej edycji. Cios, jaki zadał czołówce 04.01.2001 roku na Bergisel w Innsbrucku, okazał się drugim - jak dotąd - nokautem w historii tej dyscypliny. Bardziej przekonująco od Małysza wygrał tylko Andreas Felder, który w 1987 roku w Planicy tryumfował nad Fidjestoelem z przewagą aż 47.5 punktu. Jeszcze jeden nokaut w Bischofshofen, którego ofiarą po raz drugi z rzędu stał się Janne Ahonen i już mogły popłynąć łzy szczęścia. Historyczny dla Polaków tryumf Małysza w Turnieju Czterech Skoczni jest jak do tej pory jedynym. Jak się okazało, ta wygrana była dopiero preludium do wspaniałych sukcesów Małysza, który przez najbliższe trzy sezony nie miał sobie równych.

Do końca sezonu Małysz ustanowił wiele znakomitych statystyk, przede wszystkim był pierwszym skoczkiem, któremu udało się wyrównać normę Goldbergera wygrywając pięć razy z rzędu. Zwycięska passa została przerwana tylko na moment w Hakubie. Nie usprawiedliwiając zbytnio mistrza dodam, że chyba tylko nadczłowiek zniósłby dwie zmiany czasowe, jakim poddał się nasz Orzeł w ciągu tych czterech dni dzielących wygrany konkurs w Salt Lake City, od siódmego miejsca w Hakubie. Mimo to, warto zauważyć, że gdyby nie nieszczęśliwa wywrotka w pierwszym skoku, Adam z pewnością zająłby drugie miejsce, ustępując tylko wypoczętemu po przerwie Schmittowi. A jednak już w trzy dni po fatalnym upadku Małysz dwukrotnie gromił w Sapporo, a do "paszczy lwa " - jak polska prasa nazwała Willingen - jechał w żółtym plastronie lidera Pucharu Świata. Grosse Muhlenkopfschanze została podbita w sposób nie pozostawiający cienia wątpliwości, kto w tym roku rządzi na skoczniach. Co prawda pierwszy konkurs zakończył się dla Adama "tylko" drugim miejscem, ale to co zrobił w drugiej serii, przeszło najśmielsze wyobrażenia. Skok na 151.5 metra obiegł tego dnia wszystkie sportowe czołówki - nie tylko polskich stacji. Polak w iście czarodziejski sposób przekroczył kolejną barierę człowieczeństwa, ustalając nieoficjalny rekord świata w długości skoku na skoczniach nie mamucich. Kolejna bariera prysnęła jak bańka mydlana. Któż mógł go zatrzymać w Lathi? Tylko wiatr... I tak też się ku zdumieniu wszystkich specjalistów, kibiców i samych zawodników stało... Adam Małysz nie zdobył tytułu mistrza świata na skoczni k 120. Ubiegł go w tym największy rywal sezonu - Martin Schmitt, którego skok z drugiej serii (oddany w dużo lepszych warunkach niż skoki Janne i Adama) przekreślił wyrysowane już w przerwie konkursu Małyszowe złoto. Osrebrzony Orzeł z Wisły był jednak tego dnia najszczęśliwszym człowiekiem na skoczni w Lahti. Zdobył przecież medal mistrzostw świata. On, którego jeszcze sezon temu nie było, któremu dwa sezony wcześniej chodziło po głowie zakończenie kariery, teraz oto zdobył wicemistrzostwo świata! Rewanż był w zasięgu ręki i każdy zastanawiał się tylko, z jak surową bezwzględnością Małysz skarci swojego rywala. I zrobił wszystko niczym doświadczony aktor, któremu powierzona przez reżysera rola zdała się nie dość dobrą, przeto postanowił ją udramatycznić. Tym razem to on miał zaczekać na Schmitta. Pierwsza seria i minimalna różnica na korzyść Niemca, a w naszych sercach jakby ktoś zasiał ziarno zwątpienia - czyżby? Czy tak więc mają się skończyć te mistrzostwa? Dwoma srebrnymi medalami? A więc ten, który już niemal na 100% zapewnił sobie kryształową kulę, wygrał TCS, miałby się zadowolić dwoma srebrami? To jednak nie można mieć wszystkiego? Można! Wykrzyknął po drugim skoku Małysza każdy, kto oglądał tamten pojedynek. To był skok życia Adama Małysza - 98 metrów i fantastyczna nota - 246 punktów. Martin Schmitt nie mógł tego skoczyć, po prostu nie mógł. I nie skoczył, 90 metrów - 233 punkty i srebrny medal. Adam Małysz został Mistrzem Świata. Stanął pośród największych nazwisk w historii dyscypliny: swego idola Weissfloga, Nykaenena, Harady, Okabe, Ahonena. Jego mistrzostwo nie było wybrykiem natury, nie było powiewem wiatru - było koroną wieńczącą znakomity dla Polaka sezon.

Do końca rozgrywek uzbierał łącznie jedenaście zwycięstw, co na ogólną liczbę dwudziestu jeden konkursów uczyniło niewiarygodną średnią ponad połowy wygranych w sezonie. Dość powiedzieć, że do tej statystyki nie zbliżył się do dzisiaj żaden skoczek. Pierwszą kryształową kulę odebrał w Planicy mającej po raz kolejny przywilej żegnania sezonu.

[strona=4]

Panowanie - złoty okres.

Do olimpijskiego sezonu 2001/2002 Adam Małysz nie przygotowywał się w sposób szczególny. Wiadomym było, że wzorce treningowe z zeszłego sezonu sprawdzają się wyśmienicie, a zatem nie było potrzeby, aby cokolwiek tutaj zmieniać. Tajner uśmiechał się tylko pod wąsem, twierdząc: "w tym sezonie nas nie dogonią ". Słowa okazały się prorocze.

Kolejny cykl pucharowego cyrku zaczął się dla mistrza świata ...wygraną w Kuopio. Już nie tak zjawiskową, ale wciąż przekonującą. Początek zmagań nie zwiastował żadnych zmian w czołówce. Wygrał Małysz, tuż za nim uplasował się Schmitt, a trzecie miejsce zajął Funaki. Drugi dzień i ...drugie miejsce. Widać było, że Król zaczął uprawiać nowy styl panowania, już nie tak karcący i surowy jak w pierwszym sezonie, ale wciąż skuteczny. Często zajmował po pierwszych seriach miejsca 5, 6, po czym w drugich dokładał "swoje" i tym samym pozbawiał rywali złudzeń. Były też jednak wygrane rodem z pierwszego sezonu. Taką z pewnością była ta z pierwszego konkursu w Titisee Neustadt, kiedy to z notą 297.6 po skokach na odległości 138,5 i 136 metrów wyprzedził drugiego w konkursie Schmitta aż o 38.8 punktu!

Po udanym dla nas weekendzie w austriackim Villach (zwycięstwie Adama w konkursie indywidualnym i trzecim miejscu Polski w drużynówce), nastąpił niemiły zgrzyt podczas pierwszego z konkursów w Engelbergu. Nie po raz pierwszy już, mimo najdłuższej łącznej odległości, Małysz nie tylko nie wygrał, ale znalazł się poza podium. Lekko zdziwiony takim obrotem sprawy miał wówczas stwierdzić: "widocznie chcą, abym im dokładał po pięć metrów, skoro po trzy jest za mało". Tymczasem już w pierwszym konkursie objawił się publiczności skaczący w nienagannym stylu, a przy tym osiągający fantastyczne odległości Simon Ammann. Młody Szwajcar pobił nawet rekord skoczni, lądując na 137 metrze, jednak strata z pierwszego skoku nie pozwoliła mu zająć zbyt wysokiego miejsca. Okazał się też bezpośrednim rywalem Małysza w ciągu najbliższych trzech konkursów, przed zbliżającym się wielkimi krokami jubileuszowym 50. Turniejem Czterech Skoczni. Do 50 edycji TCS Adam wygrywał łącznie 6 razy, dwa razy był drugi, raz czwarty. Miał tak kolosalną przewagę nad rywalami, że właściwie zdobycie Kryształowej Kuli po raz drugi z rzędu było wręcz przesądzone.

Jednak tego sezonu o kulę mieliśmy jeszcze zadrżeć. Sprawcą naszego niepokoju stał się jeden z dotychczasowych pogromców Małysza, zwycięzca drugiego z konkursów w Titisee Neustadt - Sven Hannawald. Trzeba przyznać, iż był to rywal godny Mistrza. Z całą pewnością rywalizacja z naszym Orłem, której nie był już w stanie podołać, coraz widoczniej wypalający się Schmitt, dzięki Svenowi nabrała nowego kolorytu. Na skoczniach zrobiło się żywiej. Coś się działo, coś drgnęło. Ktoś ośmielił się strącić Małysza z piedestału - tak w skrócie można by podsumować zakończony TCS, wygrany we wspaniałym stylu przez Svena. Weekend w Willingen ku radości publiki zgromadzonej pod Grosse Muhlenkopfschanze tym razem należał do Niemca. Rekordu co prawda nie pobił, ale z dorobkiem 319.1 punktu po skokach na 141.5 i 148 metrów poprawił zeszłoroczną notę marzeń Małysza.

Orzeł z Wisły wciąż jednak prowadził w Pucharze i mimo iż przewaga topniała z każdym kolejnym sukcesem Svena, to jednak zachowywał pogodę ducha. Wiadomym było przecież, iż to nie TCS ani nawet nie kryształowa kula są celem nr jeden sezonu. Tym celem miał być medal olimpijski, najlepiej złoty, a jeszcze lepiej dwa złote.

Odrodzenie Orła nastąpiło w Zakopanem, gdzie odniósł swoje 21 zwycięstwo w karierze. Z podniesionym czołem i wielkimi nadziejami czekaliśmy na konkursy w Salt Lake City. Olimpijska skocznia była świadkiem wielkich wzlotów, ale i wielkich upadków. Bohaterem Igrzysk nie został Adam Małysz, ale także nie Sven Hannawald. W obu konkursach w pokonanym polu zostawił ich wspominany już wcześniej Szwajcar - Simon Ammann. W myśl przysłowia, gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, "Simi" zgarnął dwa złote medale, a rywalom przyszło bić się o resztę. Z tej bitwy najbardziej zwycięsko wyszedł oczywiście Adam Małysz. Wicemistrz świata z Lahti z k 120, także i w Salt Lake osrebrzył swój dorobek. Gdy dodamy do tego brąz ze skoczni normalnej, to możemy z powodzeniem stwierdzić, że lepiej być nie mogło. Egzamin z presji faworyta zdał spokojnie na piątkę. Wielkim przegranym Igrzysk był natomiast Sven Hannawald, który co prawda zdobył srebro na k 90, ale to w żaden sposób nie syciło niepohamowanego apetytu rekordowego Hanniego. Wbrew proroctwu Dietera Thomy, Sven nie wytrzymał przede wszystkim presji. To co było siłą Małysza, okazało się największą słabością Niemca, którego upadek podczas konkursu na dużej skoczni pozbawił medalu.

Olimpijska przerwa w pucharach pozwoliła zweryfikować formę zawodników przed ostatecznymi rozgrywkami. Wiadomym było, że w formie jest czterech skoczków: Ammann, sensacyjny brązowy medalista z k 120 - Hautamaeki, Hannawald i oczywiście Małysz. Z tej czwórki do końca sezonu wygrywała już tylko pierwsza dwójka, a podczas konkursu w Lahti najdalej poszybował niesiony zeszłorocznym wspomnieniem, po raz ostatni (jak dotąd) zwycięski Martin Schmitt. Sezon miał się zakończyć 24 marca, tradycyjnie już, konkursem lotów na Velikance. Niestety, złe warunki atmosferyczne uniemożliwiły rywalizację. Na osłodę dostaliśmy od Adama nowy, fantastyczny rekord Polski - 223.5 metra uzyskane podczas serii próbnej to tylko o półtorej metra mniej od ówczesnego rekordu świata Andreasa Goldbergera. Z dwoma medalami olimpijskimi oraz siedmioma zwycięstwami Adam Małysz po raz kolejny został tryumfatorem Pucharu Świata. Gratulacjom nie było końca.

[strona=5]

Przyczajony tygrys.

Sezon 2002/2003 zaczął się od spekulacji. Od czasów Goldbergera zapanowała w Pucharze Świata dziwna prawidłowość, że kolejni królowie skoczni panowali po dwa sezony. I tak po latach 1994-1996 należących do Goldiego przyszły lata 1996-1998 należące do Peterki, 1998-2000 do Schmitta, 2000-2002 do Małysza. A kto teraz? Kandydatów było kilku: dwukrotny mistrz olimpijski Simon Ammann, łaknący sukcesu Hannawald, bezskutecznie dobijający się od lat po to trofeum Ahonen. Jednak niewielu typowało kolejny sezon Małysza. Choć wiadomym było, iż Orzeł z Wisły, który w zastygłym już nieco świecie skoków dokonał niemalże rewolucji, wciąż będzie się liczyć w pojedynczych konkursach, to jednak koronę wróżono komuś nowemu. Z doprecyzowaniem tych wróżb musiano się jednak na dłuższy czas wstrzymać. Dość powiedzieć, że do Mistrzostw Świata w Val di Fiemme Puchar Świata miał rekordową liczbę - jedenastu zwycięzców! Adamowi wiodło się w kratkę, choć stale był "na topie". Widać było jednak wyraźne braki w stosunku do poprzednich dwóch sezonów. Stale jakieś detale uniemożliwiały zajęcie upragnionego, pierwszego miejsca. 51. Turniej Czterech Skoczni był jednak dla mistrza dość udany. Zajął w nim bardzo dobre - trzecie miejsce. Weekend w Zakopanem i Adaś dwukrotnie na podium, choć nie na najwyższych jego stopniach.

W tym roku "paszczę Lwa" postanowiono sobie odpuścić. Z lekkim niedowierzaniem wysłuchiwaliśmy pomysłu Apoloniusza Tajnera na temat odpoczynku Adama przed zbliżającą się najważniejszą imprezą sezonu.

Tymczasem w pierwszym konkursie w Willingen brylował walczący z Janne Ahonenem o koszulkę lidera Sven Hannawald. W pierwszym konkursie wyskakał niebotyczną notę - 328.2 punktu. Głównie za sprawą idealnego, wycenionego na same 20 skoku z drugiej serii, w którym poszybował na 147 metr. Na drugi dzień pewniak do tytułów w Val di Fiemme musiał uznać przewagę sił wyższych, które nie pozwoliły mu przekroczyć pułapu potrzebnego do zakwalifikowania się do finału. Był to, jak pokazała historia, początek końca wielkiego Svena.

Mistrzostwa we włoskim Val di Fiemme wzbudzały niemało kontrowersji. W kraju, w którym tak niewielu kibiców interesuje się sportami zimowymi, przesądzonym był chroniczny brak publiczności.

Nas jednak, dużo bardziej niż niedobory na trybunach, interesowała forma Adasia, który miał bronić tytułu z Lahti. Gwoli sprawiedliwości wypada przyznać, iż nie napawająca zbytnim optymizmem forma mistrza pozwalała co najwyżej nieśmiało myśleć o jakimś brązie.

Tymczasem z formą Adama było lepiej, niż się spodziewali najstarsi górale. Niby przekonywały o tym pełne optymizmu relacje radiowe z treningów w Ramsau, ale pewności nie miał nikt.

Do konkursu na dużej skoczni w Predazzo zasiadaliśmy z wypiekami na twarzy i ogromną ciekawością. Adam zarówno podczas kwalifikacji, jak i podczas wcześniejszych treningów prezentował wysoką, zbliżoną do czołówki formę. Nieoczekiwaną gwiazdą Mistrzostw miał zostać Fin - Matti Hautamaeki. I rzeczywiście, po skoku Mattiego w pierwszej serii na odległość 134 metrów, mało kto przypuszczał, że ktokolwiek mu "podskoczy". A jednak! Doskoczył i to w świetnym stylu nie kto inny jak Adam Małysz! Na trybunach zawrzało. Polskie flagi załopotały! Orzeł z Wisły po pierwszej serii przegrywał z Mattim ledwie o 0.5 punktu! Zawiedli faworyci: Hannawald tracił do medalowej strefy prawie 9 punktów, co przy dyspozycji Małysza jak i Hautamaekiego nie pozwalało zbyt optymistycznie myśleć o złocie. Zwycięzca TCS, Ahonen po skoku na niezbyt imponującą odległość 120 metrów upadł i nie znalazł się nawet w czołowej trzydziestce. Nie zawiedli natomiast Japończycy, wśród których najlepiej spisywał się Noriaki Kasai oraz Hideharu Miyahira. Skok Małysza w drugiej serii to był majstersztyk. Poezja lotu, czysto, nienagannie, a przede wszystkim bardzo daleko - 136 metrów to był nowy rekord skoczni w Predazzo, o której po konkursie Roberto Cecon stwierdził, że winna zwać się "Małyszówką". Kto mógł skoczyć dalej? Nikt! I nikt nie skoczył, a radości nie było końca. Adam Małysz po raz drugi w karierze został mistrzem świata!

28 lutego 2003 roku odbyło się kolejne z mistrzowskich starć. Tym razem na obiekcie o punkcie konstrukcyjnym k 90. Faworyt był już tylko jeden. Nie ulegało wątpliwości, że Małysz jest dzisiaj tym samym zawodnikiem, którym był podczas 49 Turnieju Czterech Skoczni.

Pierwsza seria i już Adam odlatuje o 3 metry i aż 5.5 punktu nad drugim Miyahirą. Kiedy w drugiej serii mistrz świata z Thunder Bay - Tommy Ingebrigtsen pofrunął aż na 105 metr wiedzieliśmy, że "Motyl z wąsami" jak go nazwała włoska prasa, musi pofrunąć wyjątkowo daleko. I zrobił to! Nie zawiódł ani siebie, ani kibiców i skokiem na rekordową odległość 107.5 metra wywalczył drugie w Val di Fiemme, a trzecie w karierze mistrzostwo świata.

"Tak tylko wygrywają najwięksi" - krzyczał Włodzimierz Szaranowicz. Trzeba przyznać, iż w całej karierze mistrza właśnie ten konkurs, w moim subiektywnym odczuciu, dostarczył najwięcej wzruszeń. Adam Małysz dokonał rzeczy niewiarygodnej. To nie było zwykłe zdobycie złotego medalu, to był kunszt - arcydzieło. Kiedy dwa lata wcześniej po raz pierwszy przyszło mu stanąć skromnie gdzieś w drugim, trzecim szeregu mistrzów świata, teraz - po dwóch latach od Lahti - wyprzedził ich wszystkich. Trzy indywidualne tytuły mistrza świata miał przed nim tylko legendarny Birger Ruud. Małysz dołączył do elitarnego grona tych mistrzów, którzy na jednej imprezie wygrywali dwukrotnie. Stanął w jednym szeregu z Aschenbachem, Napałkowem, Wirkolą.

Do końca pucharowych zmagań zostały jeszcze: Oslo, dwa konkursy w Lahti oraz Planica. Na zamglonej, jakże przyjaznej sobie, Holmenkollen, miejscu historycznego, pierwszego zwycięstwa, Adam miał pokazać, że trzecia kula stoi w zasięgu ręki. Nie mylili się fachowcy, którzy tym razem dość pewnie stawiali na Małysza. Jego 124.5 metra przy 116 drugiego w konkursie Liegla, to był kolejny nokaut. Po raz pierwszy od drugiego konkursu w Zakopanem 2002 Adam gościł na najwyższym stopniu pucharowego podium i widać spodobało mu się tam, bo postanowił prędko z niego nie schodzić. Kolejne dwa konkursy w równie szczęśliwym dla Orła z Wiłsy Lahti przyniosły pewne zwycięstwa i sprawa trzeciej kuli była już niemal przesądzona. Jeśli Hannawald jeszcze marzył o kuli, to w Planicy musiałby zamienić się skrzydłami z Mattim Hautamaekim. Tymczasem Adam w eliminacyjnej serii pierwszego, słoweńskiego konkursu doleciał aż na 224 metr. To był swoisty rekord Guinessa, ponieważ ze względów bezpieczeństwa (głównie Małyszowego) organizatorzy ustawili śmiesznie niską, czwartą belkę najazdową. Jednak, gdy zauważymy, że czwarte miejsce po pierwszej serii miał skoczek, który nie doleciał nawet do 200 metrów, to możemy sobie wyobrazić, gdzie mógłby wylądować Małysz, gdyby rozbieg ustawiono pod jego możliwości, a nie reszty skoczków. A jednak konkursu nasz Motyl nie wygrał. Automat z pewnością się nie zaciął, po prostu Adama puszczono w całkowitej ciszy. Na tym swoistym eksperymencie na mistrzu najlepiej wyszedł Matti Hautamaeki, który po pierwszej długo wyczekiwanej wygranej, drugiego dniał dostał skrzydeł i dosłownie zaczął latać. 231 metrów miało być kolejnym z serii "wiecznych rekordów", a Matti został bohaterem Velikanki bijąc jej rekordy łącznie trzy razy.

Gdy opadły emocje związane z lotami, nadszedł czas koronacji mistrza. Adam Małysz został historycznym, pierwszym zwycięzcą, który kryształową kulę odebrał trzy razy z rzędu.

Wszyscy zdali sobie sprawę z jednego - ostatnie trzy lata to już nie okres, to po prostu epoka Małysza. Porównywalna do tych, jakie mieli Weissflog i Nykaenen. Trzy lata, trzy kule, sześć na siedem możliwych do zdobycia medali indywidualnych: trzy złote, dwa srebrne, jeden brązowy. Kończący w Słowenii swą osiemnastoletnią przygodę ze skokami Roberto Cecon powiedział w wywiadzie: "jestem szczęśliwy, bo dane mi było skakać z trzema najwybitniejszymi skoczkami w historii: Nykaenenem, Weissflogiem i teraz z Małyszem". Pozostawię tę wypowiedź bez komentarza...

[strona=6]

Coś się kończy, coś się zaczyna...

Ostatnie trzy sezony nie należą już do Orła z Wisły. Dołożył co prawda trzynaście miejsc na podium, w tym cztery wygrane, sezon temu zdołał uradować zakopiańską publiczność wygrywając przed nią dubeltowo... ale medali już nie zdobywał. Trudno jednoznacznie ocenić mijający sezon. Adamowi Małyszowi nie udało się wywalczyć upragnionego olimpijskiego złota, ale... Tegoroczna olimpiada, dla polskich skoków wcale nie była zła. Dawno nie było tak, by aż czwórka Polaków meldowała się w finałowej trzydziestce, zwłaszcza podczas tak ważnego konkursu, jakim jest start olimpijski. Najwyższe w historii, piąte miejsce drużynowo również nie pozwala mieć do nikogo pretensji. Okiem kibica powiem, że możemy jedynie żałować, iż dzisiejszy Małysz nie jest tym sprzed czterech lat, a dzisiejsza Norwegia nie jest tamtą sprzed czterech lat. Dzisiaj, zamiast zaprzątać sobie głowę brakiem złota u Adama, sycilibyśmy nasze serca pierwszym drużynowym medalem w historii polskich skoków.

Jak na kunktatora, którym się czuję, dość śmiało rzeknę: mamy drużynę. I niech tak zostanie, przecież to o nią całe lata zabiegaliśmy. Być może skończył się Adam Małysz zwycięzca, ale nigdy nie skończył i nie skończy się Adam Małysz Mistrz. Z pewnością już wkrótce przyjdzie nam zbierać obfity plon z tego, co posiał w czasie swojego panowania. Jestem głęboko przekonany o tym, że rychło zacznie się nowa era polskich skoków na zawsze już rozdzielona na tę przed i po Małyszu.

Tabelkowy suplement:

Sezony Małysza w dziesiątce Pucharu Świata:
SezonMiejsce
1995/1996miejsce 7
1996/1997miejsce 10
2000/2001miejsce 1
2001/2002miejsce 1
2002/2003miejsce 1
2004/2005miejsce 4.

Rekordowe zwycięstwa Małysza:
DataMiejscePokonanyRóżnica punktowa
04.01.2001InnsbruckAhonen44.9
01.12.2001Titisee NeustadtSchmitt38.8
20.01.2001Salt Lake CityLoitzl36.9
04.02.2001WillingenJussilainen36.5
06.01.2001BischofshofenAhonen31.9