Strona główna • Artykuły

Z pamiętnika kibica – Zakopane 2007

Puchar Świata w Zakopanem 2007 oraz wszystkie emocje, zarówno te dobre, jak i te złe, są już za nami. Zapraszamy do lektury, tekstu, który opisuje tegoroczne skoki w Zakopanem z perspektywy zwykłego kibica.


Sobota. 20.01.2007

W drodze

Do Zakopanego przybyliśmy w sobotę ok. 10.30. Droga przez Słowację przebiegała szybko i spokojnie. Już miedzy Chochołowem a Witowem ucieszył nasze oczy widok zaśnieżonych pól. A Tatry prezentowały się naprawdę imponująco. Po zameldowaniu się w pensjonacie złapaliśmy busik, który zawiózł nas w okolice skoczni.

- Dalej się nie da, bo droga zamknięta - góral zainkasował po 3 zł od osoby i życzył dobrych zawodów.

- A pan się nie wybiera na skocznię?

- Eeee panocku, trza zarabiać jak tyle ceprów.

Wyruszyliśmy więc dalej piechotą. Zakopane prezentowało się zimowo. A taki był strach o śnieg. W dodatku prognozy mówiły o dalszych opadach. Co prawda takie ilości śniegu nie miały wpływu na przygotowanie skoczni, ale zawsze to atmosfera jest milsza w trakcie skoków, gdy dookoła biało, nie zaś szaroburo. Po drodze, na straganie zaopatrzyliśmy się w atrybuty kibica. Brat kupił synkowi daszek z napisem Polska (żeby mógł tez zabierać na mecze siatkówki - w czapie by mu było za gorąco) a dla siebie wybrał szalik. Podobny szalik nabył kolega. Ja już od wielu konkursów zabieram na skocznię koszulkę reprezentacji i flagę narodową. I tym razem miałem je w plecaku, więc przystroiłem się jak przystało na kibica. Przy okazji okazało się że dąć w słynną zakopiańską trąbę trzeba umieć. Nie można po prostu w nią dmuchać, trzeba rozluźnić wargi i parsknąć niczym koń. Tylko wtedy wydobędzie się z niej ten charakterystyczny dźwięk, tak znany wszystkim kibicom skoków narciarskich w Polsce. Dlatego bratanek zamiast trąby dostał prócz daszka kołatkę którą zaraz zaczął energicznie kręcić.

Na skoczni

Przezornie do sektora weszliśmy już koło południa, ale miejsca wzdłuż pierwszej barierki, zapewniające całkowitą widoczność były już zajęte. Strategicznie więc zajęliśmy szczególne miejsce - niedaleko dolnej granicy sektora, co zapewniało nam przebywanie w zasięgu kamery na żurawiu. Jednocześnie - tuż za transparentem Bielsko-Biała Straconka. Wśród swoich. Swoich było sześciu i mój brat nawet wypatrzył wśród nich swojego znajomego z czasów szkolnych. Czekaliśmy z niecierpliwością na rozpoczęcie skoków. Z niecierpliwością i niepokojem, bo pogoda nie nastrajała jednak optymistycznie. Co chwila zrywał się wiatr. Pokapywał deszcz. Niedługo potem pojawili się wodzireje i zaczęła się zabawa na trybunach. To cecha charakterystyczna zakopiańskich zawodów. Firma Kułaga&Magiera potrafi rozbujać tłum sportowych kibiców jak mało kto. W dużej mierze to oni sprawiają, że na Wielkiej Krokwi panuje ta słynna wspaniała atmosfera, której brakuje w trakcie wielu innych zawodów Pucharu Świata. Szkoda tylko że historie o Polakach wspaniale bawiących się na imprezach sportowych bez alkoholu można w większości miedzy bajki włożyć. Niby regulamin zawodów wspomina, że "na terenie obiektu obowiązuje zakaz sprzedaży i wnoszenia napojów alkoholowych". Może sobie obowiązywać. Nie ma takich kordonów, przez które potomkowie Zagłobów nie potrafiliby przemycić wódki...

Tak czy owak zabawa trwała w najlepsze, tłum tańczył przy dźwiękach popularnych przebojów, machał chorągwiami, trąbił trąbkami, kołatał kołatkami. Robiliśmy fale, przekrzykiwaliśmy się sektorami, odpędzaliśmy wiatr. I tak dotrwaliśmy chwili gdy na belce pojawił się pierwszy przedskoczek.

Rywalizacja

Już po wynikach kwalifikacji nieco zrzedły nam miny - tylko 5 Polaków w konkursie? Seria próbna i uśmiech wraca na twarz - Małysz wygrywa, Stoch piękny skok na 125,5 metra. Zapowiadała się piękna rywalizacja, bo Jacobsen ze Schlierenazuerem też pokazali, że są mocni. Ale zaczął się konkurs i już wiedzieliśmy co jest grane. Wiatr rządził na skoczni. Polacy - fatalnie. Faworyci zawodzą i skaczą krótko. Okrzyk zachwytu wzniósł się nad skocznię właściwie trzy razy - po skokach Urbanca, Ljoekelsoeja i Małysza. Pierwszy skok nas totalnie zaskoczył. Drugi zresztą też, bo Ljoekelsoej jest raczej w kiepskiej formie. Ale już wtedy było wiadomo, że wynik ustali wiatr. Tym bardziej skoczyliśmy w górę, gdy Adaś pomimo niesprzyjających warunków wylądował na 129 metrze. Pukaliśmy się jednak w głowę - po co pchać ten konkurs na siłę? Przed chwilą wiatr złamał tyczkę od transparentu Bielsko-Biała. Płachta spadła nam na twarze, po chwili zwinięta w rulon wylądowała na ziemi. Teraz najbliżej mieliśmy do transparentu "Kęty". I dobrze - geograficznie też się zgadzało. W przerwie podliczaliśmy gorączkowo metry i punkty. Wyszło nam, że jeśli Małysz nie zawali drugiego skoku, to podium ma pewne a i szanse na zwycięstwo są.

- Hautamaeki może nie dać się wyprzedzić, a za plecami czai się Jacobsen z niewielką stratą, ale reszta czołówki to "fuksy" - mówiłem do brata.

- A jak Schlierenzauer? - dopytywał kolega, zaglądając mi przez ramię na kartkę papieru, na której miałem spisane wyniki najlepszych po pierwszej serii zawodników.

- 3,5 metra straty. Adaś jest w formie i u siebie. Obstawiam podium Jacobsen-Małysz-Matti. No, ewentualnie Jacobsen-Matti-Małysz. Ale wierzę, że Adaś wygra, Chcesz się założyć?

- E, co ty nie wygra. Jak przegra - stawiasz mi grzańca.

- Stoi. Tylko żeby w drugiej serii już tak nie wiało, może ta tabela trochę się też uporządkuje, bo wyniki z kosmosu...

Nie dane nam było rozstrzygnąć zakładu. Najpierw koszmarny upadek Mazdy, po którym serca stanęły nam w gardle, potem zabawa Morgensternem w wańke-wstańke: Thomas wchodzi na belkę, Thomas schodzi z belki; w końcu odwołanie drugiej serii.

Skocznie opuszczaliśmy nie w sosie. Próbowałem zaintonować "Ale za to niedziela" ale jakoś nikt nie podejmował. Śnieg w dużej mierze stopniał i okolice tonęły w błocie. W wyznaczonych przejściach kałuże do pół łydki od ogrodzenia do ogrodzenia. Przeklinaliśmy służby porządkowe - nie pomyśleli, by w czasie zawodów przestawić kilka płotków, lub rzucić w poprzek co większych roztopów parę desek. Ochroniarze w swych wysokich buciorach przyglądali nam się obojętnie. Tak zapamiętamy te za zawody - błoto i kałuże.

Wieczór

Wieczorem w pensjonacie doładowałem rozładowaną komórkę i zaraz zadzwoniłem do dobrze poinformowanej osoby z pytaniem co z Janem Mazochem. Poczucie sprawiedliwej rywalizacji utraconej na skoczni powetowaliśmy sobie turniejem piłkarzyków, które stały na korytarzu. Nie ma to jak trochę quasisportowej rozrywki w męskim gronie.

Niedziela 21.01.2007

Rano msza święta w sanktuarium na Krzeptówkach. Ja modliłem się za Mazocha i by dziś więcej wypadków nie było. Potem udaliśmy się na skocznię.

Niestety - pomimo optymistycznych prognoz synoptyków, pomimo nadziei, zaklinań i modlitw, naszego odganiania wiatru i chwil ciszy, wiatr nie chciał odlecieć znad skoczni na dobre. Od połowy kwalifikacji wzmagał się i dlatego 25 miejsce Adama nas nie zmartwiło, a 12 Roberta Mateji podniosło na duchu. Niestety na krótko. Jak na złość po kwalifikacjach wiatr niemal całkiem ucichł, a na 10 minut przed rozpoczęciem zawodów zerwał się z podwójną siłą. Flagi łopotały jak oszalałe, w powietrzu latały reklamówki, znad Gubałówki napływały kolejne poszarpane zwały chmur.

- Chyba możemy się już zbierać - mówił brat.

- Poczekajmy, może opóźnią o godzinę, dwie i uda się rozegrać.

Nadzieje były płonne - za chwilę zobaczyliśmy zawodników zjeżdżających wyciągiem na dół. Jeden telefon z domu i wszystko jasne - w telewizji zakończono transmisję. Ale czemu spiker nic nam nie mówi? Czemu na telebimach wciąż widnieje napis, że trwa spotkanie jury? Zagadka wkrótce się wyjaśniła. W ten weekend zawiodła nas pogoda, organizatorzy, FIS - ale sami skoczkowie i trenerzy stanęli na wysokości zadania. Grupami wychodzili na dojazd, machali nam, kłaniali się, by w ten oryginalny sposób podziękować "najwspanialszej publiczności na świecie" za gorący doping mimo wszystko. Co chwila ktoś podchodził do mikrofonu, by powiedzieć nam parę słów - Kojonkoski, Schoedler, Amman, Schmitt, Bajc, Cecon... Austriacy mają fantazję. Wytrzasnęli skądś żółty materac - pewnie chroniący zawodników przed bolesnym spotkaniem z bandą, zaciągnęli go pod górę zeskoku w okolice 120. metra i zjechali we czwórkę na nim na sam dół. Dwóch dla żartów siłowało się na śniegu. Inni zawodnicy wciąż machali, kłaniali się nosili nawzajem na rękach, dziękowali. Wokół nich uwijali się kamerzyści i fotoreporterzy. Potem długo przemawiał jeszcze Apoloniusz Tajner.

***

Pomimo tragicznego wypadku Jana Mazocha, pomimo wiatru i błota, pomimo tego, że z czterech zaplanowanych serii skoków odbyła się tylko jedna i to mocno wypaczona przez wiatr a organizatorzy wykręcają się jak mogą od zwrotu za bilety - na pewno znów powrócę do Zakopanego. To wyjątkowe miejsce. Wszyscy tu powrócimy - już wstępnie umówiłem się z bratem i kolegą na Grand Prix latem i następny Puchar Świata. Oby był całkiem inny, niż ten ostatni.