Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

Adam Małysz w pokonkursowym wywiadzie

Adam Małysz, po swym wczorajszym, wielkim zwycięstwie, nie mógł opędzić się od dziennikarzy. My prezentujemy wywiad, jakiego udzielił obrońca tytułu Mistrza Świata na średniej skoczni, dla "Tempa". Najlepszy polski skoczek wypowiedział się na temat swoich wczorajszych skoków, jak również na temat swoich planów w najbliższej i dalszej przyszłości. Zapraszamy do lektury.

ADAM, WSZYSCY wokół skoczni, wszyscy w naszym prasowym sektorze powtarzali w kółko: Małysz, Malysz, Malisz... Jesteś dumny?

- Bardzo, bardzo szczęśliwy. Brak mi słów na określenie stanu, w którym jestem. Jest cudownie.

- Masz serce z kamienia - poza fenomenalną formą? Jak można było w finale ryzykować tak długi skok - przecież wystarczyłoby jakieś spokojne 103-104 metry.

- Nie jestem drobiazgowy. Nie kalkuluję, nie wyliczam, ile trzeba skoczyć. Jeśli potrafię daleko - skaczę.

- Burmistrz mówił po konkursie na dużej skoczni, że jeśli jeszcze raz tu wygrasz, postawi wniosek o przyznanie ci honorowego obywatelstwa przez radę miasta.

- (śmiech). Czuję się tu bardzo honorowo.

- Czułeś się zagrożony po skoku próbnym, w którym byłeś siódmy?

- Może troszkę, przez chwilę. Później jednak obejrzałem ten skok na kamerze - był ładny, niczego mu nie brakowało, a skoro tak - to znaczyło, że jest OK. Może tylko warunki miałem nie najlepsze.

- Dwa Mazurki Dąbrowskiego w sześć dni. Który cię mocniej wzruszył?

- Ten dzisiejszy. Zakręciła mi się łezka w oku. Bo i poczułem wreszcie bezmiar szczęścia.

- Trzy sezony, sześć medali mistrzostw świata i igrzysk. Co jeszcze chcesz osiągnąć?

- Myślę, że jeszcze nie dorównałem Jensowi Weissflogowi, a bardzo chciałbym to zrobić. Zatem - cel jest jasny.

- Mocno dokuczała ci presja faworyta?

- Owszem, czułem ją. Jednak inaczej było przed konkursem na K 120, gdzie nie miałem "obowiązku" wygrywania. Tu - owszem, słyszałem opinie, że nikt inny, tylko Małysz. No i kibice z Polski. Przyjechało ich tu tak wielu po moim zwycięstwie w minioną sobotę, że nie wyobrażałem sobie, jak mogę ich zawieść. To trochę paraliżowało, ale w końcu jestem zawodowcem i muszę sobie radzić z takimi sytuacjami. Było mi o tyle łatwiej, że w czwartek skoczyłem bardzo dobrze w kwalifikacji - wiedziałem, iż mogę dziś wygrać. I pragnąłem tego, żeby było jak przed dwoma laty - żeby Polacy siedzieli dla mnie przed telewizorami i trzymali za mnie kciuki. Nie udawało mi się to od początku sezonu, jednak wreszcie przyszły moje dni, spełniłem oczekiwania.

- Czy można twoje triumfy w Predazzo porównać z osiągnięciami Simona Ammanna w Salt Lake City?

- Myślę, że nie. On tam eksplodował formą - wypalił nagle z niższego jednak pułapu, niż ten, z którego ja startowałem w Predazzo. Przecież przyjechałem tu jako mistrz i wicemistrz z Lahti, zwycięzca 21 konkursów Pucharu Świata. Simon nie miał takich osiągnięć przed olimpiadą, choć był obiecującym, nawet dobrym skoczkiem, walczącym o podium wielkich zawodów.

- Veni, vidi, vici... Przyjechałeś, zobaczyłeś pole bitwy, zwyciężyłeś. Tak po prostu?

- To nie ja. Nie porównuję się z rzymskimi cesarzami.

- A z kim się porównasz?

- Z kimkolwiek, kto dobrze wykonał swoją robotę i miał przy tym trochę szczęścia.

- Na czym ono polegało?

- Trenerzy potrafili przygotować mnie do zawodów, osiągnąłem wielką formę w najwłaściwszym momencie, odpowiadały mi warunki skakania w Predazzo - obiektywne, niemal jednakowe dla wszystkich... Cóż jeszcze? Nie zabrakło zdrowia, miałem chęć do skakania, z optymizmem - z każdym dniem większym - patrzyłem na świat. Odpowiadała mi rola faceta z drugiego szeregu w konkursie na dużej skoczni, a na mniejszej zwykle czułem się dobrze.

- O czym teraz marzy podwójny mistrz świata?

- O tym, czego nie da się spełnić: o odpoczynku. O kilku dniach zupełnego luzu, o czasie poświęconym tylko rodzinie. W zasadzie tę parę dni będę miał, jeśli dwa to para. W czwartek lecimy do Oslo...

- Puchar Świata. Wygrasz "Kryształową Kulę"?

- Pięć konkursów razy dwa... Dziesięć dobrych skoków - myślę, że stać mnie na tyle. A co one przyniosą? Trudno powiedzieć. Na pewno będę walczył, choć konkurenci nie ułatwią mi zadania. Znów będzie potrzebna odrobina szczęścia.

- Latając wysoko, masz chyba dobry kontakt z władcą "na górze"?

- Nie narzekam na brak wsparcia "z góry". Myślę jednak, że też parę razy w tym sezonie zabrakło mi szczęścia. Wydawało się, że powinienem coś wygrać już wcześniej. Skoro jednak wówczas się nie udało, to teraz dostąpiłem łaski. Nie jestem więc pokrzywdzony.

- Czujesz się gwiazdą?

- Nigdy się nią nie czułem. Tylko - od pewnego czasu - profesjonalistą. Dzięki pomocy trenerów, doktorów i własnej pracy.

- Profesjonalistów jednak nie ogląda w Polsce dziesięć czy dwanaście milionów ludzi przed telewizorami. Jak wytłumaczysz ów fenomen twojej popularności?

- Nie zadzieram nosa, staram się być sobą - w każdej sytuacji, a skoki zawsze cieszyły się w Polsce dużym zainteresowaniem. Teraz tylko trochę większym, niż pięć lat temu.

- Podziwiają cię jednakowo prezydent RP i "babcia klozetowa" na dworcu w Kłaju. To imponuje?

- Tak, bardzo. Szacunek, podziw, serdeczność, z jaką się spotykam - to jest coś wspaniałego.

- I zarazem kłopotliwego?

- W jakimś stopniu - tak, oczywiście. Z brakiem prywatności nauczyłem się już jednak żyć, najtrudniejsze za mną. Nabrałem rutyny - jak na skoczni. Poza nią też wykonuję swoje obowiązki najlepiej, jak umiem.

- Zdajesz sobie sprawę, że trzeci raz z rzędu będziesz miał szansę wygrać Plebiscyt "Przeglądu Sportowego", "Tempa" i "Sportu" na dziesięciu najlepszych sportowców Polski?

- Nie, to jeszcze do mnie nie dociera, za wcześnie na takie spekulacje. Minęły dopiero dwa miesiące tego roku, a przed nami wiele poważnych sportowych zawodów, w których wystartuje wielu wspaniałych zawodników.

- Czy po kilku konkursach w tym sezonie, w których występowałeś dobrze, ale bez zwycięstwa, w najśmielszych marzeniach spodziewałeś się takich wyników w Predazzo?

- Takich? Nigdy. Oczywiście, jestem sportowcem, po to startuję, żeby osiągnąć jak najwięcej. Myśl o triumfach zawsze tli się w człowieku, co nie znaczy, że nie pozwala mu żyć. Dwa tytuły mistrza świata? Tego nie da się przewidzieć w żadnej sytuacji, a co dopiero w sytuacji skoczka, który od trzynastu miesięcy nie wygrał wielkich międzynarodowych zawodów. Jako faworyt jechał na mistrzostwa świata Sven Hannawald. To on miał tu być gwiazdą. Stało się inaczej, z cudownym dla mnie finałem, więc bardzo się cieszę. Ze swoich zwycięstw, a nie z porażki Svena, oczywiście.

- W Hollywood jest Aleja Gwiazd, ale i w Polsce - we Władysławowie - jest Aleja Gwiazd Sportu. Chciałbyś mieć tam swoją gwiazdę?

- Oczywiście, byłby to dla mnie zaszczyt.

- Możesz ją mieć już tego lata, a warunek jest tylko jeden: musiałbyś przyjechać latem nad morze. Przyjedziesz?

- To nie do mnie pytanie. Muszą odpowiedzieć trenerzy - czy nie będzie im to kolidowało z przygotowaniami do kolejnego sezonu. Lato to już dla nas okres poważnego treningu.

- Wracasz czasem myślą do tego skoku w Wiśle, podczas którego - jako dzieciak - wyskoczyłeś z butów, a więc i z nart?

- Och, to nawet sympatyczne wspomnienie, bo dotyczy czasów dzieciństwa. Takie to było wówczas radosne skakanie, choć przecież szalenie ambitne. Miałem za duże buty, narty ugrzęzły w miękkim śniegu, musiało się skończyć zabawnie. Dziś tak to oceniam, ale wówczas nie było mi do śmiechu.

- A chciałbyś kiedykolwiek jeszcze mieć podobne zdarzenie?

- Nie. Ale teraz to niemożliwe. Buty mam dopasowane.

- W grudniu 2000 roku opowiedziałeś mi sen: skoczyłem, lecę, lecę - nad jakimiś budynkami - i nie mogę wylądować. Miewasz jeszcze takie sny?

- Nie. Trzy lata jednak trochę mnie zmieniły. Inne myśli zaprzątają głowę. Wydoroślałem - jako człowiek i skoczek. Rodzina, przyszłość - to jest dla mnie ważne.

- Ale przecież ty nadal lecisz i lecisz... Po coraz większe sukcesy, po sławę, po należne ci miejsce w historii.

- To nie tak. Nie zastanawiam się nad moim miejscem w historii - to zbyt dla mnie abstrakcyjne. Liczy się dziś, dzisiejszy konkurs, a nie jutrzejszy i nie ten, który będzie za tydzień. Nic nie jest mi dane raz na zawsze, trzeba się koncentrować nad tym skokiem, który teraz mnie czeka, a nie kiedyś tam, w przyszłości. Na kontemplacje wydarzeń przyjdzie czas, gdy już zakończę karierę.

- I kiedy to nastąpi?

- Mam 25 lat. 30-32 lata dla skoczka to już dużo. Z tego punktu widzenia jest przede mną pięć lub sześć lat skakania. A czy tak naprawdę będzie? Nie wiem, nikt nie wie co się zdarzy za kilka lat. Najważniejsze jest zdrowie.

- A motywacja? Masz ją jeszcze po tylu sukcesach?

- Mam! Nie jestem wciąż jeszcze skoczkiem spełnionym, zwycięstwa nie zawróciły mi w głowie i wciąż jestem ich głodny. Potrafię cieszyć się z każdego udanego skoku - tak samo jak zawsze. Póki to trwa - nie siadam na belce startowej znużony i obojętny wobec skoku. Nadal podnosi się poziom adrenaliny - na tyle, na ile to niezbędne. Nie osiągnie sukcesu skoczek, który jest zbyt mocno zdenerwowany, ale i ten nie zrobi nic dobrze, który nie ma w sobie nerwów. Serce na skoczni, przed startem, musi zabić mocniej.

- Następny sezon to prawie pustka w kalendarzu. Trener powiada, że musicie potraktować go nieco ulgowo. Co ty na to?

- Nie ma pustki w życiorysie sportowca. Nie wezmę rocznego urlopu. Muszę się przygotować do kolejnej zimy najlepiej jak potrafię. Ale to prawda - przydałoby się osiągnąć coś mniejszym wysiłkiem. Wierzę w mądrość trenerów; coś ciekawego na pewno wymyślą.