Strona główna • Artykuły

Upadki w skokach narciarskich - część 2: Lata trzydzieste...upadki w Lake Placid, Ga-Pa i Zakopanem

[strona=1]

Lata 30. to okres kiedy skoki narciarskie przeżywały kolejny etap rozwoju. Plakat olimpijski w 1932 r. z Lake Placid przedstawiał skoczka w locie nad mapą Stanów Zjednoczonych. Kolejne Zimowe Igrzyska 1932 i 1936 były zupełnie innymi pod względem poziomu organizacji. W amerykańskim Lake Placid organizacja stała na dość niskim poziomie (przynajmniej jeśli chodzi o konkurs skoków narciarskich), zaś w Niemczech odwrotnie - wszystko było zapięte na ostatni guzik i konkurs na skoczni w Ga-Pa stał na bardzo wysokim poziomie sportowym. Podobnie na MŚ. Upadki nadal się zdarzały; pokazujemy poniżej dwa upadki naszego "króla Krokwi" - zakopiańczyka Stanisława Marusarza, upadek japońskiego skoczka, Shinji Tatsuty w Ga-Pa oraz niemieckiego zawodnika Franza Aschenwalda w Zakopanem na "fisie" w 1939 r.

Upadki Stanisława Marusarza - Lake Placid w 1932...

Trzecie Igrzyska Olimpijskie w 1932, odbyły się w Lake Placid. Pogrążone w kryzysie amerykańskie miasteczko, liczące mniej niż 4 tysiące mieszkańców stanęło w obliczu nadchodzącego wraz z Igrzyskami wzrostu gospodarczego i "białego szaleństwa". Skoki narciarskie odbyły się na skoczni K 61 12 lutego 1932 r. Oto co pisał o olimpijskim konkursie nasz 19-ltni wówczas skoczek narciarski - Stanisław Marusarz.

Trzeciego dnia odbywał się konkurs skoków. Najgroźniejszymi przeciwnikami byli jak zwykle Skandynawowie, wśród nich słynny już w świecie Birger Ruud i nie mniej znakomici skoczkowie norwescy Beck i Wahlberg. Interesująco zapowiadali się Amerykanie i Japończycy. Na treningu ci ostatni skakali z nadmierną dynamiką. Co powodowało, że spadali niemal pionowo w dół, fikając w powietrzu efektowne koziołki. Wokół rozbiegu zgromadziło się 15 tysięcy widzów, wśród nich i tacy, którzy przyjechali specjalnie na skoki z odległych stanów. W pierwszej dziesiątce startował Birger Ruud. Gdy speaker wywołał jego nazwisko, przez trybuny przeszedł szmer podniecenia. Oczekiwałem i ja z niecierpliwością startu Norwega, gdyż nigdy nie widziałem go skaczącego. Wystartował pewnie z rozbiegu. Osiągnął próg. Wybił się mocno i poszybował w nieskazitelnym stylu w powietrze. Lekko załamany w biodrach, po wyjściu z progu dwa ruchu rąk do punktu kulminacyjnego, potem ręce zgięte w łokciach nieruchomo niczym skrzydła szybującego ptaka. Idealne prowadzenie nart. Skok Norwega cechował ogromny spokój i pewność... Wreszcie stanąłem i ja na rozbiegu. Miałem ogromną tremę. Był to mój debiut olimpijski1.

Stanisław Marusarz porusza dosyć dokładnie także w książce "Na skoczniach Polski i świata" kwestie przygotowania skoczni w Lake Placid. Według Marusarza, była fatalnie przygotowana do skoków. Stało się to przyczyną kilku dość ciężkich upadków. Ponieważ odczucia Marusarza są bardzo ciekawe (moim zdaniem) pokazujemy jak kiedyś przygotowywano skocznie do zawodów najwyższej rangi:

Warunki śniegowe i atmosferyczne - fatalne. Padał deszcz. Rozbieg był rozmoknięty. Miejscami spod śniegu pokazywał się lód. Stąd nierówny i niebezpieczny w skutkach poślizg. Ale najgorsze czekało skoczka na wybiegu, który tonął w roztopach. Na domiar złego w nocy wylała przepływająca obok rzeka, zalewając znaczną część wybiegu. Wprawdzie wykopano kanały dla odprowadzenia wody. Lecz niewiele to pomogło. Cały niemal wybieg zalegała mieszanina wody, śniegu i lodu. Stan roztopów dochodził do 30 cm. Prawie każdy zawodnik po wylądowaniu przechodził burzliwą kąpiel. Lecz nie na tym kończyły się perypetie skoczka. Oto na wprost zjazdu przed trybunami dolnymi, które zamykały pole wybiegu usypano wał słomy dla zatrzymania rozpędzonych zawodników (długość skoku bowiem, dla której obliczona była skocznia, została przekroczona). Na treningu oddawano skoki w granicach 72 m. Skoczek, który dostał się w wodę, wskutek gwałtownego zmniejszenia szybkości przelatywał zwykle saltem nad wybiegiem, ryjąc głową w stertę słomy. Kiedy się stamtąd wygramolił - wyglądał jak siódme nieszczęście. Publiczność kwitowała nieprzewidziane ewolucje rykami zachwytu. Niemniej, fatalne warunki atmosferyczne i śniegowe, a nawet kąpiel nie ostudziły zapału zawodników, nikt się nie wycofał z konkursu. Mimo ciężkich warunków liczyłem na dobry wynik, gdyż na treningu uzyskiwałem skoki w pobliżu rekordu skoczni wynoszącego 67 m2.

 


 

1Stanisław Marusarz, Na skoczniach Polski i świata, Warszawa 1957, s. 44-45.

2j.w.

[strona=2]

Wreszcie zakopiańczyk ruszył z rozbiegu w dół skoczni. Jego pierwszy olimpijski skok zakończył się groźnie wyglądającym upadkiem.

(...)Sygnał startera i ruszam ostro w dół. Na mokrym śniegu narty bardzo słabo niosły. Chcąc osiągnąć jak największą szybkość przysiadłem możliwie najniżej. Jakieś 8-10 m przed progiem poczułem, że deski gwałtownie ponoszą mnie do przodu. Na skutek ciągłego usuwania z rozbiegu rozmokłego śniegu, pokazał się lód, który raptownie zwiększał szybkość. W takim wypadku ciężar ciała winien być przeniesiony bardziej do przodu. Tymczasem zjeżdżając skulony obciążałem tyły nart. Największym wysiłkiem mięśni starałem się przyjąć prawidłową pozycję.Za późno. Oto już próg! Nawet nie zdołałem podnieść się do wybitki, skutkiem czego zostałem wyrzucony jak z katapulty w powietrze w pozycji kucznej, przy czym "leżałem" na plecach, prowadząc deski prostopadle do zeskoku. W tym momencie widziałem tylko niebo. Zachowując przytomność umysłu starałem się za wszelką cenę doprowadzić narty do poziomu. W miarę jednak oddalania się od progu opór powietrza wzrastał i moja nierówna z nim walka okazała się bezskuteczna. Oto leżałem już z głową zwieszoną w dół, mając za sobą pół salta. Zamiast upragnionego zeskoku zobaczyłem nieszczęsny rozbieg do "góry nogami", zupełnie jak na matówce aparatu fotograficznego. Po chwili, która mi się wydawała wiekiem, poczułem mocne uderzenie plecami o grunt. Znowu ujrzałem niebo, tym razem z "gwiazdami", które pozwoliły mi się zorientować, że wylądowałem na zeskoku. Na szczęście nic mi się nie stało. Teraz należało tylko uniknąć kąpieli. U stóp zeskoku rozciągnęła się bowiem wielka kałuża wody. Hamowałem jak mogłem, żeby nie wpaść w bajoro. Udało się. Podniosłem się ogromnie zawstydzony. Mój debiut olimpijski nie mógł wypaść gorzej. Dostałem barwa. Być może za to, że wyszedłem cało z opresji, a może dlatego, ze uniknąłem szczęśliwie kąpieli. „Skoczyłem 60 metrów (w źródłach podawane jest 55 m - przyp. W.S). Drugi skok miałem już prawidłowy i ustany, za to z małą kąpielą i finałem w słomie. Uzyskałem odległość 62 m (w źródłach podawane jest 53 m w drugim skoku - przyp. W.S), plasując się w ogólnej punktacji mimo fatalnego upadku w pierwszej serii na 17 miejscu przy 35 startujących. Bronek Czech był 12, osiągając odległości 56 i 60 m. W konkursie zwyciężył Birger Ruud skokami 66,5 i 69 m i wysoką notą za styl. Dalsze dwa miejsca zajęli również Skandynawowie: Beck (skoki 71,5, 63,5 m) i Wahlberg (62,5 i 64 m)3.

Upadki Shinji Tatsuty na skoczni olimpijskiej (1936)...

Niektórzy zawodnicy mieli upadki mając realne szanse na wysokie miejsce. Jednym z nich, moim skromnym zdaniem, jest z pewnością japoński skoczek Shinji Tatsuta, który wystartował na ZIO w Garmisch-Partenkirchen. Zarówno jego styl, co widać na fotografii, jak i długość skoków pokazują, że zawodnik ten i jego trenerzy potrafili wyciągnąć wnioski i ulepszyć nieco styl aerodynamiczny: narty Tatsuty bardziej zadarte są ku górze niż u "klasycznych" Norwegów i bardziej "biorą" powietrze, przez co powierzchnia nośna jest większa. Sylwetka wygięta jak sprężyna na dzioby skokówek (odważnie) i daleko wyciągnięte ręce do przodu. Styl inny niż u Norwegów, Szweda Ericssona, Marusarza i Bradla i pozostałych zawodników niemieckich. Tak więc Tatsuta był w pewnym sensie prekursorem NOWEGO stylu. Dzisiaj jego nazwisko jest zapomniane, ale uważna analiza zdjęć z konkursu olimpijskiego 1936 r. pokazuje wyraźnie iż zawodnik z numerem 15. w powietrzu zachowywał się inaczej niż jego rywale. To był nowy styl skakania. Skuteczny, gdyż Tatsuta miał skoki o długości 73,5 i 77 m (ten drugi najdłuższy w całym konkursie - przyp. W.S). Być może środki techniczne tj. narty i wiązania były jeszcze zbyt niedoskonałe, by Tatsuta mógł ustać swoje tak długie skoki. Być może skok był też wykonany ze zbyt dużą brawurą. W każdym razie w obu próbach Tatsuta upadł, otrzymał notę łączną 101,2 pkt. i zajął w Ga-Pa 46., przedostatnie miejsce, przed Finem Pälli Sauli i kilkoma zawodnikami. Przykład ten jasno pokazuje, że w latach 30. poziom skoków narciarskich był już bardzo wysoki, a poszczególne nacje, trenerzy i zawodnicy szukały już dróg do osiągnięcia sukcesu w sprzęcie, głównie wiązaniach, nartach i stylu skoku. Nie zawsze się udawało, jak pokazuje przykład Tatsuty, ale próby były. Drugi z zawodników japońskich, Masaji Iguro (skakał z numerem 39.), też leci wyłożony mocno na skokówki, a ręce trzyma z tyłu, kręcąc nimi młynkowo w czasie lotu. Ciekawe, że w relacjach z Ga-Pa skoki Tatsuty przeszły niemal niezauważone, tylko autorzy albumu z IV. ZIO 1936 stwierdzili, że odważny skoczek z Japonii zasłużył sobie, by zostać uwiecznionym na wieki, i tak się stało.


3j.w.

[strona=3]

Ucieczka Franza Aschenwalda spod Wielkiej Krokwi (FIS 1939)...

19 lutego 1939 r. odbył się otwarty konkurs skoków na Wielkiej Krokwi w Zakopanem. Brali w nim udział znakomici zawodnicy o światowej sławie, Stanisław Marusarz był chorążym polskiej reprezentacji. W biegu do kombinacji Marusarz zajął dopiero 89 miejsce, co było wielkim rozczarowaniem dla działaczy i publiczności, ale za to zwyciężył w skokach i w kombinacji norweskiej zajął 7 miejsce. Andrzej Marusarz był czwarty. Najważniejszy dla Marusarza był otwarty konkurs skoków na Wielkiej Krokwi. Wszyscy liczyli na zwycięstwo Polaka, na rewanż na Norwegach za Lahti. Stanisław Marusarz był dlatego pod wielką presją działaczy i publiczności. Mimo kontuzjowanej ręki postanowił dać z siebie wszystko. Stanisław Marusarz wspomina:

Stanąłem wreszcie na rozbiegu. Podniecenie wywołane nieustannym dopingiem i napięcie przy pracy na Krokwi, z którego jeszcze nie zdążyłem ochłonąć, kazały zapomnieć o kontuzjowanej ręce. Ból dotarł do mojej świadomości dopiero po wyjściu z progu, odbiłem się dawnym sposobem, przy czym prawą ręką wykonałem pełniejsze ruchy, lewa zaś zdobyła się tylko na jakieś anemiczne gesty. Po prostu brakowało mi w niej siły. Zszedłem z linii lotu na prawą stronę i miałem trudności z lądowaniem, automatycznie skróciłem skok o pięć, sześć metrów....Niefortunny skok w pierwszej serii dał mi tylko siedemdziesiąt cztery metry. Moje szanse na zwycięstwo, podobnie jak Birgera Ruuda zostały bez wątpienia przekreślone. Rozczarowana publiczność przyjęła skok niezwykle chłodno. W drugiej serii Bradl miał tylko siedemdziesiąt sześć metrów. Natomiast pięknym skokiem popisał się Birger Ruud osiągając osiemdziesiąt jeden i pół metra, co było nowym rekordem Krokwi. I oto moja kolejka w drugiej serii. Czułem się bardziej rozluźniony, napięcie nerwowe zmalało, przypomniała mi się kontuzjowana ręka. Toteż wychodząc z progu - trochę podświadomie, a trochę z rzeczywistej obawy przed bólem - zastosowałem styl z rękami trzymanymi przy ciele. Uzyskałem siedemdziesiąt osiem i pół metra, drugą długość w tej serii i dzięki temu wywalczyłem w niej drugą lokatę. Dało mi to ostatecznie piąte miejsce, w pierwszej serii byłem czternasty. W konkursie zwyciężył Bradl przed Birgerem Ruudem. Dało to Marusarzowi piąte miejsce. Warto dodać, że uwagę publiczności skupiał nie tylko on. Jan Kula, siedemnastoletni skoczek z Zakopanego był kolejną sensacją skoków na Wielkiej Krokwi.

Skocznia miała po sobotnich przymrozkach twardy zeskok, który posypano solą (zwłaszcza na progu by zmiękczyć lód - przyp. autorów). Kierownik konkurencji i skoczni, płk. Franciszek Wagner podjął słuszną decyzję o poprawieniu zeskoku Krokwi. Dlatego "deptacze" szatkowali zmarzły zeskok. Mimo to zdarzały się upadki kilku zawodników, zwłaszcza że skoki były długie - nawet powyżej 70 i 80 metrów. Zdarzały się także podczas konkursu sytuacje naprawdę komiczne. I tak Niemiec Franz Aschenwald (olimpijczyk z 1936 r.) upadł w czasie skoku na 71 m. Do leżącego na zeskoku narciarza podbiegli natychmiast członkowie Pogotowia Górskiego TOPR, odpowiedzialni za bezpieczeństwo podczas zawodów. Zawsze stali i stoją na zeskoku skoczni, aby ratować zawodników znajdujących się w potrzebie. Prawie nieprzytomnego zawodnika wsadzono do toboganu, ale nagle lekko oszołomiony Niemiec zerwał się i biegiem uciekł z zeskoku skoczni, co wywołało uciechę i salwy śmiechu wśród widowni. Być może przestraszył się mocno, gdy zobaczył pochylone nad sobą twarze ratowników TOPR; ich sumiaste wąsy, zarośnięte twarze - pomyślał pewnikiem, że to sami Wszyscy Święci pochylają się nad nim. Innego ratunku nie było - dał przysłowiowego dyla, uciekając z zeskoku przez stanowiska publiczności. Był to fakt na tyle zabawny, że został dość dokładnie opisany w polskiej prasie sportowej tamtego okresu, w "Raz dwa trzy" i relacjach z zakopiańskiego "Fisu". Skakała czołówka światowych skoczków z braćmi Birgerem i Asbjornem Ruudami, którzy byli zdecydowanymi faworytami konkursu, Norweg Kongsgaard, doskonały Josef "Sepp" Bradl, Austriak z Bischofshofen, startujący wtedy w barwach Niemiec, rekordzista świata z Planicy (1936 r.) i wiele sław światowego narciarstwa. Konkurs skoków zgromadził tysiące ludzi: - od wczesnego ranka pociągami, samochodami i autobusami poczęły do Zakopanego zjeżdżać nie notowane dotychczas tłumy publiczności, która długimi korowodami spieszyła w stronę stadionu narciarskiego. Zawody wygrał niemiecki skoczek Sepp Bradl. Oprócz wyżej wymienionych w latach 30. zdarzały się oczywiście inne upadki skoczków narciarskich np. na "mamuciej" skoczni w Planicy, w Ponte di Legno i na innych dużych obiektach.

Niedługo zapraszamy na trzeci odcinek opowieści o upadkach w skokach narciarskich.

Zdjęcia ze zbiorów Muzeum Tatrzańskiego, MKOL i klubu sportowego SN PTT 1907 Zakopane