Strona główna • Artykuły

Od Nykaenena do Ahonena. O dominacji w skokach narciarskich

Tegoroczne występy Thomasa Morgensterna skłaniają do refleksji na temat szeroko rozumianej dominacji w skokach narciarskich. Kolejne zwycięstwa młodego, a przecież jakże już utytułowanego Austriaka często określane są w mediach mianem nokautów. Jednakże to nie wygrane Thomasa Morgensterna będą przedmiotem niniejszego artykułu.


Z pewnością w posezonowych podsumowaniach i dla Niego znajdzie się przy okazji takich rozważań miejsce, lecz jeszcze na to za wcześnie. Dominator, to ten, który zgarnia wszystko lub niemal wszystko, a w każdym razie zgarnia większość. W skokach narciarskich od czasów wyczynów Janne Ahonena często używa się określenia dominator wobec skoczka, który potrafi wygrywać z ogromną przewagą, który tryumfuje najczęściej w sezonie, a w konsekwencji zabiera do domu "wielki narciarski tort", jak nazwał w ubiegłym roku kryształową kulę Mika Kojonkoski, przez tak wielu kibiców i specjalistów darzony ogromnym szacunkiem.


1987/1988 - Matti Nykaenen, czyli jak to robił "Latający Fin".

Sezon olimpijski, który na całe lata wyznaczył normę i pewien wzorzec wygrywania. Na 20 przeprowadzonych wówczas konkursów Matti Nykaenen tryumfował w 10. W łącznej klasyfikacji zgromadził 313 punktów, drugi Pawel Ploc miał tych punktów 204, a trzeci Jiri Parma ponad połowę mniej od Mattiego - 136. Najbardziej spektakularne zwycięstwo "Latający Fin" odniósł właśnie nad Parmą, pokonując go podczas drugiego konkursu w Sapporo o 39.3 punktu, co było wówczas absolutnym nokautem. W swoich dziesięciu tryumfach Matti pokonał rywali łącznie o 169.9 punktu, co daje średnio 16.9 punktu przewagi na każdy konkurs. Ciekawostką niech będzie fakt, że ostatnia victoria Mattiego w tym sezonie była jedyną, w której nie wygrał on zdecydowanie metrami. Mimo że ostatecznie tryumfował w Lahti z przewagą 2.9 punktu, to jednak odległości miał krótsze o 4 metry od drugiego... Szweda Jana Bokleva. Tymczasem wszystko zaczęło się od konkursów w Kanadzie, gdzie na skoczni w Thunder Bay Matti pokonał drugiego Pawła Ploca o równe 23 punkty. Drugie zwycięstwo, równie przekonujące, tym razem o 23.8 punktu odniósł na dużej skoczni w Thunder nad swoim największym, jak pokazała historia, rywalem - Jensem Weissflogiem. Nikt wówczas nawet nie przypuszczał, jak szczęśliwe dla Fina okażą się kanadyjskie areny skoków. Turniej Czterech Skoczni nie zaczął się aż tak błyskotliwie, bo od "dopiero" drugiego miejsca w Oberstdorfie, gdzie latający Fin musiał uznać "chwilową" wyższość Ploca, skaczącego w obu seriach o pięć metrów dalej. W kolejnych konkursach Nykaenen był już nie do zatrzymania. Zwyciężał kolejno w Ga-Pa, Innsbrucku, Bischofschofen, bijąc Taelberga, Bauera i Ulagę, w każdym konkursie dokładając po kilkanaście punktów swoim rywalom. Nie mogło się to skończyć niczym innym, jak wygraniem całego TCS. Był to pierwszy wielki sukces Fina w tamtym sezonie. Największy miał dopiero nadejść. Dokładnie 15 lutego 1988 roku skoki po raz drugi w sezonie zawitały do Kanady, tym razem do goszczącego olimpijczyków Calgary. Dwa równe wybicia z progu, zakończone lądowaniem na 90 metrze każde, dały Finowi drugi w karierze złoty medal olimpijski. Drugi Pawel Ploc, który przecież był tym, który odebrał Nykaenenowi szansę na odniesienie tryumfu we wszystkich konkursach TCS, stracił do Fina aż 17 punktów. Osiem dni później w konkursie na dużej skoczni Wielki Matti także nie miał sobie równych, choć trzeba sprawiedliwie przyznać, że w drugiej serii o metr dłuższy skok zmierzono brązowemu medaliście Matjazowi Debelakowi, reprezentującemu Jugosławię. Mimo to przewaga Fina i tym razem nie podlegała dyskusji, a cały konkurs wygrał o 16.1 punktu nad Erikiem Johnsenem z Norwegii. Po zapewnieniu sobie trzeciego złota podczas konkursu drużynowego (25.02.1988) Matti powrócił do Europy, by dwoma zwycięstwami w Lahti przypieczętować swoją czwartą kryształową kulę. "Latający Fin" dokończył dzieła czwartym miejscem w Planicy (26.03.1988). Niewątpliwie ten sezon był jednym z najbardziej spektakularnych w historii skoków. Jeden zawodnik zgarnął wszystko: TCS, złoto na Igrzyskach oraz kryształową kulę za sezon. I mimo że już w sezonie 1991/1992 rodak Nykaenena, Toni Nieminen powtórzył serię (wygrał TCS, złoto na Igrzyskach i kulę), to jednak na tak przekonującego dominatora skoki musiały poczekać jeszcze ładnych kilka sezonów.

1994/1995 - 5 razy 100 = "norma Goldbergera".

Z różnych względów sezon ten pojawia się w niniejszym artykule. Niby Goldberger nie został mistrzem świata, a Turniej Czterech Skoczni wygrał głównie dzięki temu, że Funaki podparł skok w Bischofshofen. A jednak jest to w moim odczuciu drugi od czasów Nykaenena sezon, w którym jeden skoczek był aż tak przekonującym zwycięzcą. Pod wieloma względami sezon 1994/1995 przypomina 1987/1988. A może to tylko złudzenie? Tym razem odbyło się 21 konkursów, a jego bohater wygrał aż w 10 zawodach. Zaczęło się nietypowo, bo od Planicy, tyle że od skoczni normalnej. Tutaj jeszcze Goldberger musiał uznać wyższość Kazuyoshi Funakiego, jednak już po drugim konkursie popularny "Goldi" przywdział koszulkę lidera Pucharu Świata. W pierwszych trzech zawodach składających się na Turniej Czterech Skoczni Andi zajmował każdorazowo drugie miejsca. Pozwalały one co prawda na utrzymanie plastronu lidera, jednakże w kontekście tego, co w Innsbrucku zaprezentował Funaki, nie dawały szans na zwycięstwo w całym Turnieju. A jednak Japończyk nie wytrzymał finału i podparł najdłuższą próbę drugiej serii. Tym razem Goldberger, który przecież był już niezwykle doświadczonym zawodnikiem, nie pozwolił odebrać sobie zwycięstwa i pewnie tryumfował nie tylko w Bischofshofen, ale i w całym TCS. Było to drugie zwycięstwo Goldbergera w sezonie. Kolejne odniósł jeszcze w Willingen, Sapporo oraz w Lahti. Jednakże prawdziwą dominację rozpoczął Goldberger od konkursu w Lillehammer, to właśnie tam wygrał nad drugim Okabe o 17.6 punktu. Ciekawostką niech będzie fakt, że kolejne trzy zwycięstwa (w Oslo oraz dwukrotnie w Vikersund) odniósł także nad Okabe. Ostatni tryumf Goldiego, to loty w Oberstdorfie, podczas których drugiego Cecona pokonał o ponad 16 punktów. Były to ostatnie zawody w sezonie, a Austriak zapewnił sobie drugą w karierze kryształową kulę. Wygrywając ostatnich pięć konkursów na długie lata wyznaczył tzw. "normę" Goldbergera, wyrównaną dopiero przez innego z bohaterów niniejszego tekstu. Na Mistrzostwa Świata do kanadyjskiego Thunder Bay Goldberger jechał w roli murowanego faworyta. Historia dowiodła jednak nie raz, lecz wiele razy, że sport nie znosi próżni, a z faworytami ma zwyczaj obchodzić się bez żadnych skrupułów. Tak też było i tym razem. O ile po pierwszej serii konkursu, który odbył się 18 marca 1995 roku Goldberger tracił do sensacyjnie prowadzącego Norwega "tylko" 2 punkty, o tyle w drugiej serii Tommy Ingebrigtsen, bo o nim mowa, pozbawił Goldiego szansy na pierwsze w karierze indywidualne złoto MŚ. Powtórzenie wyniku z pierwszej serii (127.5 metra) pozwoliło "złotemu chłopcu" na zdobycie "zaledwie" srebra. Norweg skoczył aż o 9.5 metra dalej i to on cieszył się złotem. Losy Pucharu Świata były już jednak rozstrzygnięte, a klasyfikacja generalna prezentowała się następująco: Andreas Goldberger 1571 punktów, Roberto Cecon 935, Janne Ahonen 869. Łatwo policzyć, że nawet bez ostatnich pięciu zwycięstw Goldi wygrałby kryształ bez najmniejszego problemu. Kto wie, może więc warto było zrezygnować choćby z dwóch ostatnich zawodów, a ich kosztem lepiej przygotować się do Mistrzostw? To tylko gdybanie, natomiast faktem jest, że te 636 punktów, które Goldi dołożył rywalom, to jedna z największych różnic w historii Pucharu Świata. Żaden skoczek po Goldbergerze nie wygrał już kryształu z tak oszałamiającą przewagą. Same zwycięstwa nie były aż tak spektakularne. Dość powiedzieć, że na 10 tryumfów wystarczyło ledwie 79.5 punktu, co daje jakieś 7.9 punktu na zwycięstwo, a więc o połowę mniej niż to miało miejsce w przypadku Nykaenena.

1999/2000 - 11 schodów do gwiazd Martina Schmitta.

Siedemnaście sezonów utrzymywał się rekord wygranych w jednym pucharowym cyklu należący od 1983 roku do Nykaenena (w 1988 Matti wyrównał swoje własne osiągnięcie). Po wymianie całych pokoleń skoczków (od Orłów z Absam począwszy na Weissflogu skończywszy) pojawił się zawodnik, któremu udało się w jednym sezonie wygrać więcej konkursów niż legendarnemu już wówczas Nykaenenowi. Fakt, że potrzebował on do tego aż 23 startów nie wynika z winy bohatera tej opowieści, ale drugi - równie bezsporny - fakt, że Nykaenen nie miał szans na wzięcie udziału w tak długim sezonie świadczy wciąż tylko i wyłącznie na korzyść Fina. Ale do rzeczy. W sezonie 1999/2000 odbyło się 26 konkursów indywidualnych. Martin Schmitt w tych 26 konkursach zgromadził aż 1833 punkty. Do dzisiaj wynik ten jest rekordem ilości zdobytych punktów. Z przyczyn oczywistych nie jest to rekord wymierny, gdyż jak wiemy ilość zawodów nie jest stała, trudno więc tutaj o jakiekolwiek porównania z poprzednikami (choćby z mającym o pięć konkursów do dyspozycji mniej Goldbergerem, który przegrywa tutaj ze Schmittem "tylko" o 262 punkty). Jakby jednak nie patrzeć, to właśnie Martin Schmitt był tym skoczkiem, który przy zwiększającej się z roku na rok liczbie konkursów zdołał choć w tej jednej statystyce wyprzedzić legendarnego Fina. Już sezon wcześniej (1998/1999) Martin jako drugi skoczek po Goldbergerze zdołał wyrównać ilość zwycięstw w sezonie (tryumfował 10 razy, a odbyło się wówczas aż 29 konkursów - 10 zwycięstwo Martin odniósł w 27 starcie sezonu). Warto zaznaczyć, że Schmitt, mimo iż zdominował sezon, nie był pierwszoplanową gwiazdą głównych imprez, czyli TCS oraz MŚ w Lotach. W tym pierwszym najlepiej poradził sobie drugi w generalnej klasyfikacji Andreas Widhoelzl, a złoty medal w lotach przypadł rodakowi Martina - Svenowi Hannawaldowi. A jednak zwycięstwa Martina w przeciwieństwie do poprzedniego sezonu, nikt nie mógł zakwestionować. O ile w 1999 roku kryształową kulę Schmitt w ostatniej chwili wyrwał z rąk Janne Ahonena, o tyle w 2000 przez większą część sezonu trzymał bezpieczny dystans, a swoich głównych rywali (Widhoelzla i Ahonena właśnie) wyprzedzał pewnie i bez zadyszki. Złożyło się na to generalne zwycięstwo 11 pojedynczych tryumfów, które Maddin odniósł z łączną przewagą 101.2 punktu, co daje jakieś 9.2 punktu przewagi na każde ze zwycięstw. Najdotkliwiej Schmitt obszedł się ze swoim rodakiem Hannawaldem, pokonując go podczas drugiego startu w Engelbergu o 20.2 punktu. Nie oszczędzał też Ahonena, który aż pięć razy plasował się tuż za Niemcem, niemal zawsze tracąc doń kilka do kilkunastu punktów. Dokładnie 5 marca 2000 roku podczas zawodów w Lahti Martin Schmitt, bijąc po raz kolejny Ahonena, osiągnął nieosiągalne przez lata dla żadnego skoczka jedenaste zwycięstwo w sezonie. I mimo że końcówka marca 2000 roku należała do innego Niemca (trzy ostatnie starty wygrał Hannawald), nikt nie mógł mieć wątpliwości - Martin Schmitt ustanowił nowy standard wygrywania kryształowej kuli. Większa niż przed laty ilość konkurów musiała prędzej czy później do tego doprowadzić. Było to niemal tak samo nieuniknione, jak to, że za kilka lat znajdzie się ktoś, kto zatryumfuje w jeszcze większej liczbie startów, ale o tym kilka linijek niżej.

2000/2001 - Adam Małysz... "i wszystko jasne".

A przecież nie musiało być jasne. Nic. Niby dlaczego miałoby być? Przecież Adam Małysz poprzedni sezon zakończył na 28. miejscu, a do Schmitta stracił aż 1619 punktów! W sporcie decyduje czasem tak drobny element, że nawet najbystrzejszy obserwator nie potrafi go dostrzec. To, że Adam Małysz był w przeszłości zwycięzcą zawodów PŚ odeszło w niepamięć i dla wielu stało się jasne, że Polak, mimo iż dość jeszcze młody, nie osiągnie już zbyt wiele w skokach. Ba! Byli tacy, którzy na łamach prasy jawnie namawiali go do zakończenia kariery oraz do tego, by nie blokował miejsca w kadrze kolegom. W sezonie 2000/2001 nikt nie stawiał na Małysza. Nikt też nie liczył na jego dobre miejsca w PŚ, ani na choćby przyzwoity występ podczas TCS. Nikt to złe słowo. Liczyło grono najbardziej oddanych kibiców świata, którzy od jego pierwszego w karierze miejsca na podium (18.02.1996) zdali sobie sprawę z tego, że oto Polska po Bobaku i Fijasie ma wreszcie skoczka, który może walczyć z najlepszymi. Jednak tak naprawdę przygotowania do sezonu odbyły się w ciszy. Rozpoczęło się ...dyskwalifikacją Małysza. Sprawa zbyt długich nart obrosła już dzisiaj legendą. Prawdą jednak jest, że szansę na mocne wejście w sezon pokrzyżował ...zły pomiar najcenniejszych polskich stu sześćdziesięciu kilku centymetrów od czasów Jerzego Kuleja. W sezonie 2000/2001 odbyło się tymczasem 21 konkursów indywidualnych, spośród których Polak wygrał 11, wyrównując osiągnięcie Schmitta. Jednak by tego dokonać Małyszowi wystarczyło 20 startów, a właściwie 19, jeśli odejmiemy ten, w którym go niesłusznie zdyskwalifikowano. Wybuch formy nastąpił w najdogodniejszym momencie, albowiem podczas 49. edycji Turnieju Czterech Skoczni. Małysz wygrał wszystkie cztery kwalifikacje, ale przede wszystkim wygrał cały Turniej pokonując drugiego Ahonena z rekordową przewagą. I może właśnie przy samych przewagach warto się przy okazji tego sezonu zatrzymać. Wspominając we wstępie o nokautach Morgensterna pozwoliłem sobie na małą złośliwość. Jednak nie dotyczyła ona skądinąd sympatycznego Austriaka, lecz nadużywania określenia nokaut. O ile można się zgodzić, że nokautował Nykaenen, o tyle od jego czasów seryjnie robił to już tylko Adam Małysz. Łączna przewaga punktowa, z jaką Orzeł z Wisły pokonał rywali podczas 11 wygranych konkursów, to UWAGA 244.8 punktu. Daje to aż 22.2 punktu na każde ze zwycięstw. Nie było wcześniej w historii zawodnika, który z taką częstotliwością wygrywałby z tak ogromnymi przewagami, jak Małysz w sezonie 2000/2001. Aby zobrazować to, jak ogromną stratę w punktach ponosili rywale Orła z Wisły, proszę mieć na uwadze, że Janne Ahonen wszystkie swoje 34 zwycięstwa odniósł z łączną przewagą 239.7 punktu. To mniej niż Małysz dołożył w ledwie 11 konkursach. Robi wrażenie, prawda? A teraz dodajmy do tego liczne rekordy skoczni (Ga-Pa - 129.5 m., Innsbruck - 120.5 m., Willingen - 151.5 m., Trondheim - 138.5 m., Lahti - 98 m. - licząc tylko te, które po sezonie zostały, a nie te chwilowe, jak choćby Oberstdorf - 132.5 m. czy Harrachov - 212 m.) złoto i srebro podczas Mistrzostw Świata, TCS oraz Turniej Nordycki i mamy pełnię zwycięstwa Małysza w całej okazałości. Klasyfikacja na koniec sezonu wyglądała następująco: Adam Małysz 1531; Martin Schmitt 1173; Risto Jussilainen 938. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że był to najlepiej wygrany Puchar Świata od czasów kuli dla Nykaenena w 1988 i w moim subiektywnym odczuciu był to najlepiej wygrany kryształ w ogóle. Polak jest jedynym skoczkiem w historii, który wygrał ponad połowę zawodów w sezonie, a przede wszystkim odskakiwał rywalom w sposób nadzwyczajny. Nazywanie dzisiejszych skromnych 5- czy nawet 15-punktowych zwycięstw nokautami jest mocno nieuprawnione wobec tego, co wyprawiał w tamtym okresie Małysz.

2004/2005 - "Finowie robią to dłużej" - Janne Ahonen.

Biorąc pod uwagę to, że między pierwszym a ostatnim (jak dotąd) zwycięstwem Janne Ahonena jest różnica przeszło 14 lat, trudno oprzeć się wrażeniu, że hasło, które towarzyszyło Finom w sezonie 2004/2005 jest jak najbardziej zasadne. O wielkości Janne napisano już wiele, dlatego, by nie powtarzać tez, które akurat w tym tekście są zbędne, skoncentruję się wyłącznie na trzecim, w mojej subiektywnej ocenie, najlepiej wygranym sezonie w historii Pucharu Świata. Zaczęło się od trzęsienia ziemi. Janne Ahonen w Kuusamo zwyczajnie upokorzył czołówkę. I zrobił to w stylu porównywalnym do wyczynów największych gwiazd tego sportu. Różnica 43.2 punktu nad drugim Herrem, to czwarty nokaut w historii, albowiem bardziej przekonująco wygrywali tylko Felder, Małysz i Nieminen. Kolejny konkurs i kolejna ogromna przewaga, tym razem "tylko" 20.1 punktu nad Thomasem Morgensternem. Po weekendzie w Kuusamo nikt nie miał wątpliwości - Janne będzie zmierzał po drugą w karierze kryształową kulę. I tak też się stało. Podczas kolejnego weekendu, tym razem w Trondheim, Ahonen potwierdził, że będzie bronił tytułu najlepszego skoczka świata, z takim trudem wywalczonego w ubiegłym sezonie. Swojego pogromcę, w osobie Adama Małysza, spotkał dopiero w Harrachovie, ale już w następnym konkursie nie miał sobie równych poprawiając rekord skoczni i wygrywając po raz piąty. Później było już tylko ...lepiej. Takiej dominacji jednego skoczka od samego początku rywalizacji nie było nigdy w historii. Co prawda Janne "tylko" wyrównał rekord otwarcia należący do Andreasa Feldera, ale po drugim miejscu w Harrachovie wygrał aż sześć kolejnych startów. Poprawił tym samym rekord Goldbergera w ilości wygranych pod rząd (wyrównany wcześniej przez Małysza i Hannawalda). Seria zwycięstw była chyba jednak zbyt męcząca, nie tyle dla zawodnika, co dla sędziów, albowiem przy jednakowo długich skokach, w czwartym konkursie 53. Turnieju Czterech Skoczni, Janne musiał uznać wyższość Martina Hoellwartha, który wyprzedził go aż o siedem punktów. Rekord Svena Hannawalda został więc ocalony. I może o to właśnie chodziło? Tak czy inaczej absolutny, co pokazała historia, król Turnieju Czterech Skoczni nie został drugim w dziejach tych zawodów skoczkiem tryumfującym we wszystkich czterech konkursach. Po dziesięciu dotychczasowych zwycięstwach Janne wygrał jeszcze i jedenasty start, tym razem w Willingen. Udało mu się poprawić rekord Małysza, który w opinii niektórych miał wytrwać 50 lat. Cóż, rekordy, jak wielokrotnie pisałem, są od tego, by je poprawiać. Janne wylądował na 152 metrze. I nie jest w tym momencie istotne czy odległość tę zmierzono dobrze, czy źle. Liczy się fakt, że na 13 pierwszych startów w sezonie, Janne wygrał aż 11. Ten rekord może w istocie przetrwać lata. Kropkę nad "I", opuszczając uprzednio loty w Bad Mitterndorf, Ahonen postawił podczas zawodów w Titisee-Neustadt. Było to 30 zwycięstwo w karierze Wielkiego Fina. W tamtym czasie dawało mu ono trzecią pozycję w klasyfikacji wszech czasów, za Jensem Weissflogiem i rodakiem - Matti Nykaenenem. Po zapewnieniu sobie tryumfu w końcowej klasyfikacji Ahonenowi została jeszcze jedna ważna rzecz do zrobienia. W sezonie, o którym mowa, odbywały się Mistrzostwa Świata w Oberstdorfie. Rozpoczęły się od zwycięstwa młodego Słoweńca, Roka Benkovica. Janne musiał pokornie cieszyć się z brązu, gdyż drugie miejsce przypadło reprezentantowi Czech - Jakubowi Jandzie. Został jednakże jeszcze konkurs indywidualny na Schattenbergschanze. I tym razem był on szczęśliwy dla Fina, który skokami na odległość 141.5 oraz 142.5 metra z łączną notą aż 313 punktów po raz drugi w karierze został indywidualnym mistrzem świata. Wszystkie zwycięstwa z tego sezonu odniósł Ahonen przewagą 111.4 punktu, co w przeliczeniu na konkurs daje 9.28 punktu na każde zwycięstwo. Jest to więc wynik lepszy od tych, które uzyskali w swoich najlepszych sezonach Schmitt oraz Goldberger, lecz sporo gorszy od tego, co prezentowali Małysz z Nykaenenem. Mimo że po MŚ Fin czekał już tylko cierpliwie na finał, by odebrać kryształową kulę, to jednak warto wspomnieć o ostatnim oddanym przez Niego skoku w sezonie. Mowa oczywiście o fenomenalnym locie w Planicy. Ahonen awaryjnie, bo inaczej tego nazwać nie można, lądował na granicy 240 metra, a sam skok wyceniany jest przez fachowców na dobre 10 metrów więcej. Można więc powiedzieć, że Janne jest skoczkiem, który jak dotąd "zaleciał" zdecydowanie najdalej w historii. Na ile w tym prawdy, przekonamy się pewnie po zakończeniu przez niego kariery, gdy będzie już można zrobić dokładne porównania wszelkich statystyk, w których pojawia się jego nazwisko, z wynikami, które osiągali inni wielcy skoczkowie.

Kilka słów na koniec.

Oceniając powyżej przedstawione sezony trudno oczywiście wybrać jeden najlepszy. Każdy statystyk ma prawo do odwrócenia kolejności, do nadania zupełnie innych priorytetów. Dla kogoś sezon Schmitta czy Goldbergera mógłby się tutaj w ogóle nie znaleźć, bo jak pisać o dominacji skoczka, który na przykład nie zdobywa złotego medalu? Dla jeszcze kogoś numerem jeden będzie właśnie sezon Goldbergera, choćby z uwagi na uzyskaną przez Austriaka przewagę nad drugim Ceconem lub sezon Schmitta, gdyż zgromadził on najwięcej punktów w historii. Ktoś powie, nie bez zdania racji, że najlepiej kryształową kulę wygrał Ahonen, albowiem po prostu zwyciężył najwięcej konkursów. Znajdą się i tacy, dla których liczyć się będzie tylko Nykaenen, bo wziął absolutnie wszystko i nie dał sobie wyrwać choćby jednego złotego medalu. Dla wielu najbardziej przekonująco wygranym sezonem będzie ten, który należał do Małysza. I może nie tylko ze względu na sentymenty, ale też ze względu na odrobinę prawdy, którą zawsze zawierają wszelkie statystyczne porównania... Bez względu na te wszystkie rozterki, życzę Nam - kibicom - abyśmy najlepsze sezony Pucharu Świata mieli jeszcze przed sobą, albowiem te, które znalazły się w niniejszym felietonie stanowią już tylko piękną, lecz jednak... historię.