Z wizytą na końcu świata, czyli skoki narciarskie w Nowej Zelandii

  • 2022-06-02 13:02

Co jakiś czas staramy się zabierać naszych czytelników na egzotyczne wycieczki, na obrzeża światowych skoków, do miejsc, w których nie urodził się nigdy mistrz olimpijski w skokach i zapewne nigdy się nie urodzi. Dzisiejsza wyprawa będzie jednak ekstremalnie egzotyczna, bo w poszukiwaniu śladów latania na dwóch deskach wybierzemy się aż do Nowej Zelandii. 

Australia i Nowa Zelandia to jedyne kraje leżące na południowej półkuli, w których uprawianie skoków narciarskich przyjęło zorganizowane formy. Historia tej dyscypliny w pierwszym z tych państw jest stosunkowo dobrze opisana na portalu Skisprungschznen.com prezentującym dość szczegółowo liczne obiekty do uprawiania skoków, jakie funkcjonowały w kraju kangurów. W przypadku Nowej Zelandii jest za to sporo luk do uzupełnienia. 

Skoki na aktywnym wulkanie

Na pierwszą wzmiankę w tamtejszej prasie dotyczącą skoków narciarskich trafiamy w dzienniku Otago Daily Times z 2 czerwca 1910 roku: "Jezioro Wakatipu i jego górskie okolice w całości skąpane są w śniegu. Szkoda, że ​​nie ma tam większego ruchu  turystycznego. To miejsce idealnie nadaje się do uprawiania saneczkarstwa oraz biegania i skakania na nartach, rekreacji tak popularnych w innych częściach świata". Ten sam dziennik trzy lata później pisał: "Na Mt. Cook znajduje się idealne miejsce na skocznię narciarską, którą można by tam postawić niewielkim nakładem kosztów." 

Ale to prawdopodobnie nie na Górze Cooka oddano pierwsze skoki, a na Ruapehu, jednym z najbardziej aktywnych wulkanów na ziemi. W XX wieku nastąpiło tam co najmniej kilka erupcji, które były zmorą dla okolicznego ośrodka narciarskiego. W nowozelandzkiej prasie w sierpniu 1918 roku pisano: "Obiekt do skakania zbudowano, wypełniając worki śniegiem i umieszczając je na stromym zboczu. Panowie Neilson i Salt przeskoczyli 25 stóp (7,5 m - przyp. red.), ale jest całkiem oczywiste, że muszą bardzo mocno poprawić swoje umiejętności, zanim będą mogli konkurować z rekordzistą świata, który dwa lata temu skoczył 192,9 stopy w Kanadzie". W przytoczonym artykule między wierszami można wyczytać, że nie był to pierwszy konkurs rozegrany w tym miejscu. Prawdopodobnie w kolejnych latach skakano tam regularnie. W 1923 roku prasa donosiła: "Odbyły się zawody zjazdowe na nartach dla kobiet i mężczyzn oraz konkursy skoków, które skutkowały licznymi upadkami, a także wyścig na skuterach śnieżnych." 

Bardziej profesjonalnych ram skoki na wulkanie nabrały na początku lat 30. za sprawą norweskiego instruktora Olafa Pedersena. W 1936 roku przyjechał tu z kolei z wizytą Brytyjczyk Collin Wyatt, o którym przyjdzie nam jeszcze szerzej opowiedzieć. Przyjechał i zrobił furorę: "Najdłuższy skok, jaki kiedykolwiek oddał człowiek na terenie Nowej Zelandii, wykonał pan Colin Wyatt, wybitny mistrz z Wielkiej Brytanii który w jednym z wielu treningowych skoków na śnieżnych stokach Mt. Ruapehu osiągnął ponad 75 stóp (około 23 metrów - przyp. red.). Ten skok był jednym z najbardziej spektakularnych pokazów sportowych, jakie kiedykolwiek widziano w Nowej Zelandii. Zbudowano na tę okazję specjalną platformę do skakania  z worków wypełnionych śniegiem. Wyatt wystrzelił ze stromego zbocza z prędkością przekraczającą 60 mil na godzinę i zatrzymał się w śnieżnej niecce. Duża liczba narciarzy, którzy zebrał się na okolicznych stokach, entuzjastycznie go oklaskiwała. Śnieg był w doskonałym stanie, a pan Wyatt wykonał kilka kolejnych skoków, wszystkie sporej długości. Kilku innych zawodników próbowało mu dorównać, ale bez powodzenia".

W tym samym roku miał się odbyć "mecz w skokach narciarskich" pomiędzy Australią i Nową Zelandią. W składzie tej drugiej ekipy przewidziane było miejsca dla Wyatta. Brakuje jednak informacji czy impreza ta doszła do skutku. Obiekt gościł także innych zagranicznych specjalistów. Zimą 1938 roku przebywał tam Austriak Ernst Skadarasy, który wcześniej uczył skakać Australijczyków na Górze Kościuszki. Był sędzią podczas zawodów rozegranych 25 sierpnia. Po konkursie sam oddał skok pokazowy na odległość 21 metrów. Najlepszy z miejscowych, zawodnik nazwiskiem Nelson, uzyskał tego dnia zaledwie 11,5 m. Taka była różnica w umiejętnościach pomiędzy mistrzem, a jego uczniami. Skocznia była wykorzystywana prawdopodobnie jeszcze w latach 40. 

Złodziej z Wielkiej Brytanii

Najważniejszym ośrodkiem narciarskim w latach 30. była jednak Góra Cooka. Kiedy oddano tam pierwsze skoki na dwóch deskach? Nie wiadomo, ale w drugiej połowie lat 20. praktykowano tam już na pewno śnieżne loty. Mount Cook zwany przez autochtonów Aoraki to najwyższy szczyt kraju, który mierzył wówczas 3764 m n.p.m, co ciekawe na skutek osunięcia skał dziś jest o 40 metrów niższy.

2 lipca 1928 roku lokalny dziennik donosił: "Jednym z najważniejszych zwyczajów towarzystwa narciarskiego w Anglii jest coroczna wyprawa do Szwajcarii na inaugurację sezonu sportów zimowych. Nowozelandczycy mają teraz te same możliwości. Ośrodek na Mount Cook, wkrótce będzie w pełnym rozkwicie. Do nauki fascynującej sztuki narciarstwa dostępne są te same obiekty co w Szwajcarii. Do dyspozycji są norwescy i szwajcarscy przewodnicy, a pokazy skoków narciarskich w ich wykonaniu naprawdę warte są zobaczenia."

Prawdopodobnie w 1931 roku rozegrano tam pierwszy oficjalny konkurs, który wygrał niejaki H. Elworthy, późniejszy mistrz kraju w narciarstwie alpejskim. Bardziej zaawansowaną edukację miejscowi narciarze przeszli w 1936 roku, gdy do Nowej Zelandii przybył wspomniany Collin Wyat z Wielkiej Brytanii. Przypomnijmy, że to oceaniczne państwo jest połączone unią personalną z Wielką Brytanią, stąd wizyta Anglika nie była przypadkowa. "Nowozelandzkie kluby narciarskie dążą do pełnej współpracy pomiędzy klubami angielskimi" - pisano w prasie. "Wyatt przywiózł ze sobą istotne informacje dla nowozelandzkich teamów na temat europejskich przepisów i regulacji. Wyjaśni kontynentalne metody radzenia sobie z tym sportem. Spędzi u nas około trzech miesięcy".

Dziś brytyjskie skoki narciarskie przeciętnemu kibicowi kojarzą się głównie z Eddiem Edwardsem i informacja, że Anglik uczył kogoś skakać na nartach może brzmieć nieco abstrakcyjnie. Wyatt wybitnym skoczkiem w skali świata nie był. Podczas mistrzostw świata w Oberhofie w 1931 roku zajął 40. miejsce w gronie 61 sklasyfikowanych zawodników. Do tego by szkolić nowozelandzkich narciarzy jego umiejętności jednak spokojnie wystarczały. Ze skokiem na odległość 57,5 metrów był rekordzistą swojego kraju. Jak podaje anglojęzyczna Wikipedia po nowozeladzkim epizodzie zamieszkał w Australii, gdzie przebywał do 1947 roku. Jego drugą poza sportem wielką pasją było... kolekcjonowanie motyli. W maju 1947 roku został skazany za kradzież około 1600 rzadkich okazów z kilku muzeów w Australii. Wyatt przyznał się do winy i został ukarany grzywną w wysokości 100 funtów. Zginął w katastrofie lotniczej w Gwatemali w 1975 roku.

Zanim zajął się podkradaniem owadów z australijskich kolekcji, robił furorę na nowozelandzkich skoczniach. Podczas pokazowych skoków na Górze Cooka uzyskał 26 i 27 metrów. Miejscowym sugerował postawienie skoczni na wyspie Rangitoto, na której można by uzyskiwać odległości dochodzące do 50 metrów, ale zdaje się, że ta propozycja nie spotkała się ze specjalną aprobatą. 

Na Mout Cook skakali też zawodnicy z innych krajów. 2 lipca 1936 roku przybysze z USA Bradley i Durrance zajęli dwa pierwsze miejsca podczas otwartego konkursu, skacząc w okolice 30 metra. Najlepszy z miejscowych skoczków, Mc Millan nie był w stanie doskoczyć do 20 metrów. Zachowały się też wyniki zawodów rozegranych rok później, na starcie których stanęli tylko miejscowi zawodnicy. Ich przeprowadzenie do końca wisiało na włosku. Przez sześć dni szalały burze śnieżne, ogłoszono alarm lawinowy. W trakcie konkursu wiatr miał dosłownie zwiewać zawodników z rozbiegu. Skutkiem tego impreza stała na bardzo niskim poziomie, a do zwycięstwa wystarczały skoki w okolicach 12 metra.

Najlepsi przedwojenni skoczkowie z Nowej Zelandii latali nie tylko na nartach. Wspomniany Brian McMillan, mistrz kraju z 1936 roku oraz Henry Wigley, dwukrotny mistrz kraju, trudnili się zawodem pilota. Obaj odegrali znaczącą rolę podczas II Wojny Światowej jako dowódcy swoich dywizjonów. O ile Wigley działał głównie w rejonie Pacyfiku, o tyle McMillan brał udział w bombardowaniu najważniejszych niemieckich miast, jak Berlin, Stuttgart czy Kolonia. Za swoje zasługi obaj zostali odznaczeni licznymi tytułami i orderami.

Mount Cheeseman i Coronet Peak

Na Mount Coock skakano także w latach 40., ale palmę pierwszeństwa zaczęły przejmować inne ośrodki. W 1950 roku Norweg Stein Lundberg na Mount Cheeseman doskoczył do odległości 34 metrów, co prawdopodobnie do dziś jest najdłuższą odległością uzyskaną na nowozelandzkiej ziemi. Przepaść między przyjezdnymi a miejscowymi nadal była ogromna.Najlepszy z nowozelandczyków uzyskał tego dnia 16 metrów.

Równolegle rozwijał się ośrodek w Coronet Peak. Z czasem głównym animatorem rozwoju skoków w tym miejscu stał się norweski trener Grasstad, który dokonał rekrutacji okolicznych młodych adeptów narciarstwa i rozpoczął z nimi pracę od podstaw. Również i rekordzistą tej skoczni był Lunberg. Miał tam uzyskać odległość 29 metrów. Co z rekordem Nowej Zelandii? Najdłuższy skok oddany przez zawodnika z tego kraju, na temat którego można odnaleźć informację w archiwach tamtejszej prasy, miał wynosić 83 stopy, czyli nieco ponad 25 metrów. Jego autorem był Roy McKenzie z Ruapehu. Taką odległość uzyskał w Coronet Peak w sierpniu 1947 roku. Wobec braku innych danych można nieoficjalnie uznać tę odległość za rekord Nowej Zelandii. 

Zachowane informacje sugerują, że na nartach skakano tam jeszcze w sposób zorganizowany w latach 60. Na temat ewentualnych prób kontynuowania tej tradycji w kolejnych dekadach media nowozelandzkie milczą. Co ciekawe, na początku XXI wieku na tym oceanicznym archipelagu zrodził się bardzo śmiały, ale i abstrakcyjny pomysł kandydowania do organizacji Zimowych Igrzysk Olimpijskich. Idea odżyła w 2015 roku. Miejscowy komitet olimpijski rozważał zgłoszenie akcesu do przeprowadzenia imprezy w 2026 roku razem z Australią, ale na luźnych rozmowach się skończyło.

 

Adrian Dworakowski, źródło: Informacja własna
oglądalność: (10976) komentarze: (15)

Komentowanie jest możliwe tylko po zalogowaniu

Zaloguj się

wątki wyłączone

Komentarze

  • rebecadertub początkujący

    Cześć wszystkim! Fascynujące, jak skoki narciarskie w Nowej Zelandii przyciągają uwagę. To sport, który bez wątpienia wymaga pasji i poświęcenia. Ale zastanawialiście się, co jeszcze mogą robić sportowcy w swoim czasie? Na przykład, ucząc się programowania Java, otwierają przed sobą nowe ścieżki kariery. Java to nie tylko serwerowa strona internetowa, ale i aplikacje, z których korzystamy na co dzień. Warto zerknąć na kurs Java od podstaw na https://goit.global/pl/courses/java/ , gdzie w ciągu 10 miesięcy można zdobyć umiejętności, by stać się Junior Java Developerem. To pokazuje, że nawet będąc profesjonalnym sportowcem, można rozwijać inne pasje i umiejętności, otwierając sobie drzwi do globalnego świata IT. Co myślicie o takiej zmianie kierunku?

  • Arturion profesor
    @MarcinBB

    I maja warunki. Ale nie mają chęci. Bez tego nic tam się ważnego w kwestii skoków nie stanie. Bo skocznie do K-10 to jeszcze nie to.
    A tradycje wymienione w artykule, to teraz my lepiej znamy, niż Nowozelandczycy.

  • Skokownik weteran

    Zmienię trochę temat, ale ten artykuł wymagał dużo pracy, cierpliwości i kunsztu. To niesamowite, jak p. Adrian przeszukał wszelakie przedwojenne i wydane świeżo po II wojnie światowej nowozelandzkie źródła. Szanuję za to Pana Adriana - dzięki temu stworzył jedno z najobszerniejszych i najrzetelniejszych opracowań o nowozelandzkich skokach w historii. Dotąd wiedziałem tylko o skoczniach na Mt. Cook i na Ruapehu oraz o McMillanie i jego dokonaniach wojennych. Byłem też przekonany(jak prawdopodobnie wszyscy znający temat), że to on jest rekordzistą Nowej Zelandii i że ten rekord wynosi nieco ponad 18 metrów(tak podaje Wikipedia). Niesamowite było dowiedzieć się, że tak nie jest(p. Adrian jest prawdopodobnie pierwszym człowiekiem ze współczesności, który dowiedział się o rekordzie Roya McKenzie i tę wiedzę tajemną przekazał nam) Gratuluję niesłychanego researchu źródeł. Bardzo ciekawe są też informacje o różnych nowozelandzkich konkursach i o przepaści w poziomach przybyszów i miejscowych. Interesujące są też tematy ambitnych instruktorów z z Wielkiej Brytanii.

  • Kolos profesor
    @MarcinBB

    Australijczyka można było kiedyś zobaczyć w Pucharze kontynetalnym a nawet na Igrzyskach olimpijskich choć w kombinacji norweskiej.

    Pomijając już brał infrastruktury w tych krajach to kwestią trudną do przeskoczenia są koszty podróżowania, bo z tych krajów jest bardzo daleko do jakiegokolwiek kraju w którym da się trenować skoki.

    Po za tym niezwykle wyśrubowane zasady kwalifikacji na IO w skokach też nie zachęcają outsiderów, w takich biegach narciarskich praktycznie wystarczy, że masz narty i w zasadzie już możesz startować, w skokach musisz prezentować praktycznie poziom punktowania w PŚ żeby się załapać na IO.

    Generalnie potrzebna by była wola polityczna albo bardzo gruby portfel (i duża cierpliwość...) żeby gdziekolwiek na drugiej półkuli rozkręcić skoki narciarskie. To już najprędzej organizacja igrzysk w takim miejscu był aby motorem napędowym. Chociaż niewykluczone, że jak igrzyska olimpijskie dajmy na to w Nowej Zelandii dojdą do skutku to skoki będą dyscypliną fakultatywną, nie obowiązkową na IO, albo organizatorzy się zwyczajnie dogadają z kimś w Europie o rozegranie skoków w ramach IO.

  • MarcinBB redaktor
    egzotyka

    Zobaczyć kiedyś w pucharze świata reprezentantów Australii, czy Nowej Zelandii... albo na przykład Argentyny i Chile... to by było coś!

  • Kolos profesor
    @Arturion

    W Nowej Zelandii mają ośrodek sportów zimowych, całkiem niezły, brakuje im tylko skoczni i toru bobslejowego i można robić igrzyska.

    Oczywiście to nie jest takie proste, ale pewnie dożyjemy igrzysk zimowych na półkuli południowej...

  • Arturion profesor
    @Kolos

    Zapewne... Jeśli półkule dzielisz na Zachodnią i Wschodnią. Jeśli jednak na Północną i Południową... To w tej drugiej nie ma szans niczego zorganizować w dającym się przewidzieć terminie.

  • Kolos profesor
    @Wojciechowski

    Przecież w Nowej Zelandii regularnie są organizowane zawody w biegach, wprawdzie nie w ramach PS ale zawsze, zresztą Justyna Kowalczyk wiele razy właśnie w Nowej Zelandii trenowała przed sezonem.

    Tak czy siak uważam, że prędzej czy później (raczej później...) zostaną zorganizowane te zimowe IO na drugiej półkuli.

  • Kolos profesor
    @Pavel

    No to i tak zostaje sierpień bez kłopotu. A o "masakrowaniu" przygotowań nie ma mowy, owszem musiałyby być pewne przygotowania przeorganizowane z myślą o formie szczytowej na sierpień, ale i przecież normalnie skoczkowie w sierpniu trenują, a skoczni igielitowych nie brakuje, do tego są zawody LGP, co to za różnica? Skoczkowie i tak w sierpniu skaczą i trenują.

    Po za tym precedens (a nawet precedensy) w tej kwestii już były, wprawdzie nie w skokach ale generalnie niczego to w tym temacie nie zmienia. Były już MŚ w narciarstwie alpejskim
    w Sierpniu i to w czasach gdy sztucznych nawierzchni nie było prawie wcale. I jakoś sobie zawodnicy dali radę.

  • Wojciechowski profesor
    @Kolos

    W sumie i PŚ w narciarstwie alpejskim był w Nowej Zelandii, eksperymentowali z południową półkulą jakoś 30 lat temu czy trochę więcej i te zawody były w sierpniu. Ale mimo wszystko trasy zjazdowe przygotować też łatwiej niż biegowe. No i też nie jest przypadkiem, że te krótkotrwałe eksperymenty pozostały tylko eksperymentami, podobnie jak te mistrzostwa w Chile.

  • Pavel profesor
    @Kolos

    ZIO są w latach MŚ w piłce, które trwają do połowy lipca, zostaje ci sierpień. Hipotetyczne ZIO w lecie totalnie masakrują cykl przygotowań, już całkiem pomijam gdzie dany zawodnik miałby się przygotowywać do tej imprezy.

    Co więcej tego śniegu jest tam niezawiele i przeważają ulewne deszcze, a zima to okres niemal huraganowych wiatrów dzień w dzień.

  • Kolos profesor
    @Wojciechowski

    Pewnie lipiec-sierpień.

    Ja problemu nie widzę, zawodnicy przecież zasadniczo nie są wtedy na wakacjach, nie dużo trzeba by modyfikować przygotowania, chociaż przygotowywanie szczytu formy na sierpień... No cóż byłoby ciekawie . Ale czemu nie? Oczywiście byłoby to dziwne, no i była by kwestia np. próby przedolimpijskiej, bo trudno by ją było rozegrać w ramach PŚ :) . Ale czemu nie?

    Np. w 1966 r. rozegrano MŚ w narciarstwie alpejskim w Chile i te mistrzostwa odbyły się w sierpniu. Czyli jak się dało 56 lat temu to dałoby się i dzisiaj.

  • Arturion profesor
    @Wojciechowski

    Ale, że tam mogą skakać, to nie podlega dyskusji... Byle chcieli.

  • Wojciechowski profesor
    @Farek

    I kiedy w sumie te igrzyska zimowe w Nowej Zelandii miałyby się odbywać, w czerwcu, w lipcu? Tu już jest zasadniczy problem, pomijając wszystkie inne.

  • Farek doświadczony

    O ile o skokach w Nowej Zelandii słyszałem, o tyle kompletnie abstrakcyjnym pomysłem wydaje się organizacja ZIO przez ten kraj. Z drugiej strony byłoby to ciekawe urozmajcenie i szansa na rozwój sportów zimowych w tym kraju, a jak wiadomo skoki obfitością jeśli chodzi o uczestników nie grzeszą. Co prawda w Chinach, Kanadzie czy Korei organizacja igrzysk nie przyczyniła się w najmniejszym stopniu do wzrostu poziomu tamtejszych skoczków, ale może w kraju gdzie tego sportu w ogóle nie ma przyciągnęłoby to jakieś zainteresowanie? Pogdybyać zawsze można

Regulamin komentowania na łamach Skijumping.pl