Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

Jak wyprostować skoki?

Pięć weekendów Pucharu Świata już za nami. Do końca roku pozostało zaledwie kilka dni. Kalendarzowa zima w pełni, a za wieloma polskimi oknami próżno szukać choćby płatka śniegu. Znakomita większość pasjonatów skoków zgodzi się z tezą, że bieżący sezon Pucharu Świata jest jednym z najbardziej nietypowych od lat. Czy całemu zamieszaniu winna jest tylko pogoda, czy problemu należy doszukiwać się głębiej?


W Wiśle inaugurację przygotowano z wielką pompą. Nie mogło być inaczej, zważając na to, że organizatorom zależało na utrzymaniu weekendu w kalendarzu PŚ. Biorąc poprawkę na fakt, iż w listopadzie temperatura w Beskidzie Śląskim sięgała nawet 15 stopni Celsjusza, firma odpowiedzialna za należyte przygotowanie obiektu spisała się na medal. Nie oznaczało to jednak, że zeskok był równy niczym stół oraz miękki jak puchowe poduszeczki. Jako pierwszy upust emocjom dał Simon Ammann. Oznajmił za pomocą mediów społecznościowych, że na skocznię w Wiśle się obraził, że go denerwuje i że ani myśli do Polski przyjeżdżać. Jak na tym wyszedł? Postronni uważają, że ostatecznie to nie reprezentacja Austrii ani Daniel-Andre Tande triumfujący odpowiednio w sobotę i niedzielę, a szwajcarski czterokrotny mistrz olimpijski został największym wygranym inauguracji. Skocznia im. Adama Małysza podczas premierowego weekendu zebrała sowite żniwa. Ofiary? Siergiej Tkaczenko, Thomas Aasen Markeng, Decker Dean, Marius Lindvik (dwukrotnie!), Robert Johansson oraz Piotr Żyła. Spośród tego grona, to Polaka spotkało najbardziej dramatyczne zderzenie z zeskokiem, zakończone szczęśliwie tylko zadrapaniami na twarzy. Więcej pecha miał Dean, który w wyniku upadku zwichnął ramię. Krzywych min po weekendzie nie brakowało.

Tydzień później pucharowa karuzela przeniosła się do Finlandii z nadzieją na spotkanie w okolicach Ruki świętego Mikołaja w zimowym anturażu. Jak wielokrotnie wspominał nasz Samozwańczy Autorytet, na dalekiej północy w Krainie Tysiąca Jezior pewne są tylko dwie rzeczy, wśród których jedna z nich to huraganowy wiatr. Nie inaczej było w listopadzie. Do skutku doszedł wyłącznie sobotni konkurs, niedzielny został zaś odwołany z powodu zbyt porywistych podmuchów. Pojawił się za to bardziej niepokojący problem, a mianowicie plaga dyskwalifikacji. Pięciu zawodników, którzy liczyli się w walce o końcowe zwycięstwo, przekroczyło przepisy ustanowione przez światową federację. Główny problem dotyczył przepuszczalności powietrza przez kombinezon, co zdradził naszemu serwisowi Peter Prevc. Między innymi strój  Słoweńca skontrolowany został w dość nietypowym miejscu, bo… pod kolanem. Okazało się, że właśnie tam nie została osiągnięta minimalna wartość, która wynosi 40 litrów na metr kwadratowy na sekundę. Czy było to działanie celowe? Czy jakkolwiek mogło pomóc na przykład najlepszemu zawodnikowi sezonu 2015/16? Ciężko dać wiarę, choć to pozostanie tajemnicą. Wiemy jednak, iż Słoweńcy, jak i równie mocno poszkodowani w Ruce Norwegowie, do fińskiej lekcji fizyki przystąpili nieprzygotowani. Do krzywych min kibiców z Wisły dołączyła krzywa mina Seppa Gratzera. Na osłodę pozostało podziwianie prawdziwie śnieżnego krajobrazu, w przeciwieństwie do tego z zeszłego roku, gdy śnieżki można było lepić jedynie z błota. Tak czy siak, sytuacja stawała się coraz bardziej ponura, a myśl o kolejnym weekendzie w Rosji nie poprawiała humoru nikomu.

Niżny Tagił. Granica Europy i Azji. Siarczyste mrozy i śnieżyce. Obwód swierdłowski jest owiany złą sławą, przynajmniej w świecie skoków narciarskich. Sam Kamil Stoch nie krył, delikatnie mówiąc, dezaprobaty wynikającej z konieczności wylotu nad Ural. Zamieszanie logistyczne, kiepskie jedzenie – to miał być wierzchołek góry lodowej. Apogeum osiągnięto w niedzielę. O ile sobotnie zmagania odbyły się we względnie (to też dosyć łagodne słowo) sprawiedliwych warunkach, o tyle na temat tych zamykających rosyjski weekend dziennikarze oraz fani wypowiadali się  mniej delikatnie. „Farsa”, „parodia”, słowa na „ch-” i „p-” wylewały się obficie z mojego Twitterowego timeline’u. A wszystko to wina próby oddanej przez pewnego Japończyka. Praktycznie każdy, kto startował w pierwszej rundzie w niezbyt korzystnych warunkach (lecz nadal przy podmuchach pod narty), lądował przed punktem K. Co zrobił Ryoyu K., znany skądinąd ze zdobycia Kryształowej Kuli w ubiegłym sezonie? Ano odleciał, nic dziwnego. Podczas jego lotu na 133,5 metra wyraźnie zauważalne było to, jak wiatr pomaga mu w osiągnięciu okazałej odległości. Noty jury zasłużenie wysokie, ale nie mogło mu to wystarczyć do prowadzenia, w końcu kilka chwil wcześniej Stefan Kraft osiągnął niebotyczne 140 metrów, na dodatek wykończone perfekcyjnym telemarkiem. Aż tu nagle walnęło współczynnikiem. +7,7 punktu. Motyla noga, jak to możliwe? Oczywiście młodszy z braci Kobayashi był w tej sytuacji Bogu ducha winny, co nie zmieniało faktu, że sprawa wyglądała bardzo podejrzanie. Jak tłumaczył Jakub Kot, czujniki wiatru wyłapują ruchy powietrza nawet 2-3 sekundy po lądowaniu. Pytanie – dlaczego? Czy to niedopatrzenie? Zła kalkulacja? A może to wszystko wina hiszpańskiej inkwizycji? Czy nie można wyliczyć średniego czasu lotu, dajmy na to, kończącego się na punkcie konstrukcyjnym danej skoczni i korzystając z odpowiedniej proporcji, brać pod uwagę pomiar wyłącznie od momentu wybicia do zetknięcia nart z podłożem? Widocznie nie. Krzywe miny wywiezione z Polski i Finlandii okraszone zostały krzywymi przelicznikami z Rosji.

Przedstawiciele władz federacji narciarskiej zapewniają, że dysponują odpowiednimi narzędziami, które są w stanie odpowiednio odczytać moc i kierunek wiatru w momencie lotu. Czy jednak aktualnie stosowane metody odzwierciedlają rzeczywistą sytuację? Na skoczni rozstawionych jest kilkanaście czujników, które mierzą wyżej wymienione parametry, jednak istnieją obawy o to, iż pomiar ten jest niedostatecznie dokładny. Dlaczego o tym mówię? Otóż dlatego, iż pewien ktoś wpadł na ciekawy pomysł. Być może pół-żartem, pół-serio, lecz w każdej, nawet z pozoru najbardziej szalonej idei, można znaleźć coś inspirującego. A kim jest rzeczona persona? Znacie go na pewno, wysoki, szczupły, bujna blond czupryna. Dawid Kubacki, zapalony modelarz oraz pasjonat lotnictwa szybowcowego wypowiedział pewien zwrot, który usłyszałem po raz pierwszy w życiu, nie interesując się wcześniej zbytnio technologią lekkich maszyn umożliwiających wzbicie się w przestworza. Rurka Pitota. Jeśli do tej pory o niej nie słyszeliście, to spieszę z wyjaśnieniem. Ten niewielki element, przymocowany najczęściej do skrzydła lub w okolicach podwozia, jest odpowiedzialny za wskazania prędkościomierza w samolocie. Działa ona na zasadzie pomiaru ciśnienia dynamicznego napierającego na jej wlot, co pozwala na dokładne wyznaczenie prędkości obiektu znajdującego się w powietrzu względem wiatru. Jak funkcjonowałoby to w skokach? Obliczając różnicę prędkości bezwzględnej (czyli innymi słowy, przelotowej) zawodnika i pomiaru z rurki Pitota otrzymywalibyśmy wartość prędkości wiatru. Rozwiązanie dość interesujące, szczególnie, że nie obciążałoby specjalnie nart ani nie zaburzałoby w znaczący sposób aerodynamiki. Czy jest możliwe zastosowanie go u skoczków narciarskich? Z inżynierskiego punktu widzenia ma to sens w przypadku samolotów, które poruszają się ze sporą prędkością w jednym kierunku, czyli w uproszczeniu - liniowo. Parabola lotu zawodnika nie przypomina jednak w żaden sposób linii prostej, dlatego pomiary mogłyby być równie niemiarodajne, co te uzyskiwane za pomocą aktualnie stosowanej aparatury. Istniałoby też ryzyko zaburzenia strugi powietrza przez samą nartę. Z logistycznego punktu widzenia, mogłoby to wprowadzić niemałe zamieszanie, obawiam się także o to, że nie byłaby to najtańsza metoda. Ale od ostatecznych wniosków są już bardziej tęgie głowy niż moja. Ja tylko podbijam temat.

Dość o technologii, powróćmy do sportu. Rywalizacja w Saksonii na Vogtland Arenie odbyła się bez większych skandali, dodatkowo wlewając w nasze serca nieco nadziei dzięki zwycięstwu podopiecznych Michala Dolezala w zmaganiach zespołowych. W Niemczech obraz całej dyscypliny nieco się wyprostował, by ponownie zaburzyć swą sylwetkę w Engelbergu. Miejsce, gdzie Puchar Świata miał ruszyć z kopyta, zaskoczyło. Pozytywnie i negatywnie. Na temat jesiennej aury nie chcę się już wypowiadać, bo widocznie należy do tej otoczki przywyknąć. Pozytywnie było w sobotę, gdy mieliśmy do czynienia z naprawdę sprawiedliwymi zmaganiami, w których bezkonkurencyjna okazała się nasza rakieta z Zębu zwana Kamilem Stochem. Wydawało się, że niedziela również będzie dla nas, lecz rzeczywistość okazała się zgoła odmienna. Czy bywały bardziej loteryjne konkursy? Ależ owszem! Czy jojczę? Być może. Jest jednak moment, w którym krzywa osiąga lokalne ekstremum, słońce skrywa się za chmurą, a czara goryczy się przelewa. Simon Ammann, Richard Freitag, Timi Zajc oraz wspomniani wcześniej Piotr Żyła i Dawid Kubacki – między innymi ci skoczkowie musieli obejść się smakiem, meldując się poza czołową „30”. Rekompensaty rzędu 25 punktów nie były na Gross-Titlis-Schanze rzadkością. Skoczków puszczano jeden po drugim, bez dłuższego oczekiwania. Wiadomo, że nikogo nie ciekawi obserwowanie panów trzymających narty obok belki startowej, ale czy w takich sytuacjach nie można było przeczekać tego newralgicznego momentu, gdy uśredniony pomiar wskazywał 2-3 m/s w plecy? Zielone światło w takiej chwili jest niczym popchnięcie straceńca w przepaść. Niestety, w tym wypadku ograniczać organizatorów mogą ramy czasowe, ustalone wspólnie z federacją oraz realizującą zawody telewizją. Ramówka nie jest z gumy, więc show musi przebiegać jak najsprawniej. Ciężko znaleźć w tej kwestii złoty środek, lecz warto w tym wszystkim nie zapodziać zdrowego rozsądku. O ile ktoś może wylądować blisko, o tyle nieodpowiednia decyzja o zapaleniu zielonej lampki może zaważyć na zdrowiu sportowców. Podobno suma szczęścia zawsze równa się zero, lecz ten rachunek nie zawsze się kalkuluje. Niektórym przyniósł wiele szczęścia niosąc ich poza granice wyobraźni, innym podciął skrzydła, nierzadko przerywając kariery. Na Wielkiej Titlis obyło się bez poszkodowanych, skrzywiona (a raczej zraniona) została za to ambicja paru zawodników. Tylko. Na szczęście.

Co jeszcze pozostało do wyprostowania? Można by tu wspomnieć o nie do końca zdigitalizowanym pomiarze odległości, wątpliwości co do oceniania stylu i wielu innych kwestiach, lecz basta. Nie chcę już szerzyć defetyzmu. Można psioczyć, złorzeczyć, krytykować to i tamto, ale czas teraz na nutkę optymizmu. Z jakiegoś powodu regularnie gościmy przed telewizorami czy też na polskich i zagranicznych arenach. Zmiany są wskazane, aczkolwiek bez nich skoki narciarskie nie przestaną istnieć. Choćby kompensaty punktowe zostały doprowadzone do perfekcji, to zawsze trafi się jakaś niespodzianka. Gdyby nie loteria w Szwajcarii, to czy w 2019 roku pierwsze punkty w karierze zdobyłby Siergiej Tkaczenko? A niech rzuci kamieniem ten, kogo obecność Kazacha w czołowej „30” nie cieszy. Egzotyczne nacje są temu sportowi potrzebne. Rywalizacja kilkunastu krajów jest zdecydowanie ciekawsza, niż rozgrywka pomiędzy sześcioma reprezentacjami. A dla „maluczkich” właśnie te szalone konkursy są szansą na przetrwanie.

Nadzieję na rewolucję może wnieść natomiast pewien sympatyczny, 49-letni Włoch. Przed Sandro Pertile, który od przyszłego roku zastąpi miłościwie panującego od ponad ćwierćwiecza Waltera Hofera, stoi wiele wyzwań. Liczę na to, iż nie pozwoli, by magia skoków uleciała wraz z upływającym czasem. Skoków, które jak doktor Jekyll i pan Hyde - raz prezentują swe łagodne oblicze, a kiedy indziej przerażają. Są dziwne, ciężko je zrozumieć, ale może to ze względu na wyjątkowość i nieprzewidywalne rozstrzygnięcia nie możemy się od nich oderwać? Czy po wyboistym starcie sezonu dyscyplina wyjdzie na równiutką prostą, a powodów do narzekania będzie mniej? O tym przekonamy się podczas kolejnych konkursów. Przed nami Turniej Czterech Skoczni, pierwsze kluczowy punkt bieżącej zimy. Właśnie, zimy. Za moim oknem przed momentem zaczął padać śnieg, a słupek rtęci na termometrze spadł poniżej zera. Zaczyna się robić biało... To na pewno dobra wróżba.