Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

Nic nigdy nie przebije rozmiarów małyszomanii - rozmowa z Michałem Polem

- Rozmiarów małyszomanii nie przebije nigdy uwielbienie żadnego polskiego sportowca. Mamy dziś najlepszego piłkarza świata, który ma mnóstwo fanów, ale przy tym jak Adam działał na naszą wyobraźnię... to jest nie do porównania - mówi nam Michał Pol jeden z najpopularniejszych polskich dziennikarzy sportowych. Współtwórca bijącego rekordy zainteresowania na portalu Youtube Kanału Sportowego był naocznym świadkiem eksplozji Małyszowego talentu i początków związanego z tym zjawiska sportowego, społecznego, kulturowego, które na zawsze zmieniło polską rzeczywistość. W 20 rocznicę chyba wciąż najbardziej niezwykłego sezonu w historii naszych sportów zimowych poprosiliśmy Michała Pola, by podzielił się z nami swoimi wspomnieniami z tamtego czasu, a opowieści są to zaiste pasjonujące. 

- Los chciał, że stałeś się jednym z pierwszych polskich świadków tych niesamowitych wydarzeń z przełomu wieków. Chciałbym jednak cofnąć się najpierw kilka lat wstecz. Zdarzyła się kiedyś sytuacja, w której zostałeś zapytany, czym jest Wielka Krokiew. I nie miałeś pojęcia czym jest...

- Tak, to prawda. Był taki konkurs na stażystę w Gazecie Wyborczej. Dano nam taki test do rozwiązania. Było pytanie: co to jest Wielka Krokiew? Mnie się to wtedy z niczym nie kojarzyło. To określenie nie funkcjonowało wtedy w przestrzeni publicznej tak, jak funkcjonuje dzisiaj. Na początku myślałem, że jest to jakaś część roweru, potem że jakieś określenie z szachów. Ściągnąłem to w końcu od kolegi, który siedział obok. Dostałem się na ten staż, a do mnie wkrótce karma zaczęła wracać. Jeszcze w latach 90. pojechałem na zawody do Zakopanego zrobić wywiad z Jensem Weissflogiem. Nie wiedziałem wtedy zbyt dużo o skokach, toteż musiałem się do niego dobrze przygotować. Nie mogłem przypuszczać, że kiedyś pojawi się Polak, który prześcignie jego dokonania.

Kilka lat później Polak rozpoczął jednak triumfalny marsz, by dogonić i w końcu przegonić Weissfloga. Ty pracowałeś wtedy w Gazecie Wyborczej, na miejscu nie mieliście nikogo. Czuliście jednak, że zaczynają się dziać rzeczy wielkie i przełomowe...
- Zaraz po kwalifikacjach w Innsbrucku, w których Adam przeskoczył skocznię, zapadła w redakcji decyzja: „trzeba tam jechać!" Padło na Roberta Błońskiego, który już wcześniej trochę o tych skokach pisał. Ja zostałem wyznaczony tylko dlatego, że znałem jako jedyny w redakcji bardzo dobrze niemiecki. Ale nie mamy akredytacji, nie mamy noclegów, nie mamy niczego. Godzinę zajęło nam dojechanie do domu, spakowanie się i ruszenie w trasę. Pojechaliśmy starym, zdezelowanym Fordem naszego fotografa. Rodzina była w szoku, ale takie spontaniczne sytuacje się zdarzały. Wyjechaliśmy o 20.00 z Warszawy. Jechaliśmy całą noc, zmieniając się za kierownicą. Na drodze kiepskie warunki. To były czasy, kiedy nie było jeszcze tylu stacji benzynowych. Zaczęło nam się kończyć paliwo, jechaliśmy na oparach, zaczęliśmy rozpaczliwie szukać miejsca, w którym można by zatankować. Kierowca, czyli nasz fotograf, wyłączył ogrzewanie, więc marzliśmy strasznie. Wyłączył radio, żeby zminimalizować pobór paliwa. W końcu jakoś dotarliśmy do tego Innsbrucka.


- To była w takim razie iście partyzancka wyprawa. Jak poradziliście sobie tam na miejscu?

- No tak, nie mamy akredytacji, szukamy biura prasowego. Ono jest pod skocznią, gdzie się bardzo długo idzie, a my już jesteśmy mocno spóźnieni .To wszystko było bardzo chaotyczne. Ale mogliśmy liczyć na pomoc miejscowych. Hasła: „Polska”, „Małysz” otwierały wtedy wszystkie drzwi. Dano nam te akredytacje praktycznie na uśmiech. Biegniemy na konkurs, trwa już pierwsza seria. W połowie drogi stał wóz transmisyjny RTL-u. Przez uchylone drzwi zobaczyliśmy, że zaraz będzie skakał Małysz. Zaprosili nas do tego wozu. Pytają o tajemnice sukcesu Małysza, my mówimy, że sami nie mamy pojęcia, co się z tym Małyszem stało, że przyjechaliśmy się tego dowiedzieć. Drugą serię oglądaliśmy już spod skoczni. Pamiętam, że miałem wtedy ze sobą biało-czerwoną bluzę, którą przywiozłem z igrzysk w Sydney. Nie była zbyt ciepła, ale będąc już wtedy napakowany dumą z powodu tego Małysza, chciałem eksponować te biało-czerwone barwy i tak w niej marzłem podczas tych zawodów. No i doczekaliśmy się pięknego triumfu.

- Ilu polskich dziennikarzy prasowych było wtedy w Innsbrucku?

- Oprócz nas był tylko redaktor Łozowski z Rzeczpospolitej. On zawsze jeździł na Turniej, traktował go trochę rekreacyjnie, brał żonę, jeździł sobie przy okazji na nartach. Trochę nam poopowiadał, pomógł tam na miejscu. Nie przypominam sobie nikogo więcej. Z kolei do Bischofshofen ruszyły już z Warszawy całe hordy dziennikarzy. Bardzo pomagali wszystkim nam organizatorzy, którzy zaangażowali się w szukanie nam lokum, bo wiadomo, że wszystko było porezerwowane. To była naprawdę piękna romantyczna przygoda.

- Kiedy miałeś okazję poznać bliżej Adama Małysza?

- Bardzo późno. Ja na Turniej Czterech Skoczni jeździłem jeszcze pięć razy. Nie dało się wtedy jakoś więcej pogadać z Adamem, brakowało czasu, a inna sprawa, że na samym początku Adam za dużo nie gadał. Najwięcej się dowiadywaliśmy wtedy od Apoloniusza Tajnera i od „doktorów” - Blecharza i Żołędzia. Pamiętam, że do jednego z pierwszych tekstów daliśmy z Robertem tytuł: „Bułka z bananem”. Dzień po Innsbrucku Tajner napomknął nam, że Adam nie zdążył zjeść śniadania i w drodze na skocznie spałaszował tę bułkę z bananem. Potem to określenie już na zawsze nierozłącznie związało się z Małyszem i zaczęło żyć własnym życiem. Wyszarpywało się po kawałku wszelkie informacje. Pytaliśmy doktora Blecharza, jak Małysz radzi sobie z presją. Odpowiedział, że poradził Adamowi, żeby nucił sobie kolędy podczas jazdy wyciągiem na skocznię. No i my to napisaliśmy. A w Bischofshofen po kwalifikacjach przyszła do nas gromada japońskich dziennikarzy. Otoczyli nas i pokazują nam nasz wydrukowany artykuł „Bułka z bananem” i pytali o wszystko, o czym tam napisaliśmy. W końcu zapytali też o te kolędy. Tego im nikt nie przetłumaczył i najpierw dopytywali nas, o to co to za piosenki. Gdy wytłumaczyliśmy im, że chodzi tu o tradycyjne, świąteczne utwory, poprosili nas, żebyśmy im je zaśpiewali. Oczywiście nie wiedzieliśmy, które dokładnie kolędy nucił sobie Adam, ale my wtedy pod tą skocznią zaśpiewaliśmy im dwie czy trzy. Musiało to wyglądać absurdalnie, kiedy przy złożonym z japońskich dziennikarzy audytorium śpiewaliśmy „Przybieżeli do Betlejem” czy „Lulajże Jezuniu” z podstawionymi pod nos dyktafonami. To wszystko było niesamowite. Jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała. O ile w Innsbrucku nie było żadnych polskich flag, o tyle w Bischofshofen już były. Na własne oczy widziałem, jak austriackie dzieci obcinały z austriackich chorągiewek ten górny czerwony pasek, robiąc z nich biało-czerwone. I coś jeszcze utkwiło mi w pamięci. Z racji, że znałem dobrze niemiecki poproszono mnie, bym został tłumaczem na konferencji prasowej z udziałem Adama. To było duże wyróżnienie, ale zapamiętałem z tego wydarzenia to, że ktoś z dziennikarzy lub nawet organizatorów zażartował sobie niewybrednie z Polaków. Powiedział coś na zasadzie, by Adam nie brał samochodu, który wygrał do Polski, bo tam na pewno mu go ukradną. Bo przecież to kraj złodziei samochodów. Ja poczułem się zbulwersowany.

- To wszystko brzmi niewiarygodnie. Jak scenariusz filmu będącego mieszanką różnych gatunków. Ale wrócę jeszcze do poprzedniego pytania. Kiedy miałeś okazję poznać bliżej Małysza niż z perspektywy trzymanego przed nim dyktafonu?

- Wydaje mi się, że to było, kiedy Adam skończył już karierę skoczka i zaczął jeździć w Dakarze. On miał wtedy więcej czasu, a ja sam zajmowałem się rajdami samochodowymi, też zdarzało mi się bywać na Rajdzie Dakar. To już był zresztą zupełnie inny Adam. Stał się takim fajnym erudytą z ciekawym spojrzeniem na sport, na swoją karierę. Wcześniej, tak jak już mówiłem, jakoś tak brakowało czasu.

- Czy jest jakaś osoba z tego szeroko pojętego środowiska skoków, która jakoś szczególnie pozytywnie zapadła Ci w pamięć?

- Mnie jako dziennikarza przede wszystkim piłkarskiego zaskoczyła dostępność tych ludzi. To dość małe środowisko i nie było żadnych problemów, by porozmawiać z konkretną osobą, a jeszcze ta osoba sama się najczęściej cieszyła, że może z kimś porozmawiać. Uwielbiałem przeprowadzać wywiady z Miką Kojonkoskim, który był doskonałym rozmówcą i przesympatycznym człowiekiem. Potrafił w bardzo fajny, przejrzysty sposób opowiadać o skokach. Zdarzyło się nawet coś wypić razem, często opowiadał o swojej sympatii do Polaków. Był dla mnie pierwszym człowiekiem z tego środowiska, który dobrze rozumiał media. Wielkie wrażenie zrobił na mnie Jens Weissflog, Andreas Goldberger, niesamowitym przeżyciem było poznać bliżej Simona Ammanna. Muszę nadmienić, że wtedy mieliśmy jako dziennikarze więcej czasu, bo internet był jeszcze w powijakach, a to, co działo się dajmy na to w sobotę, pojawiało się dopiero w poniedziałkowym wydaniu gazety. Więc zjadło się zupę i gulasz w biurze prasowym i ruszało się w miasto. Pamiętam, że trzy razy z rzędu pierwszego dnia stycznia miała miejsce w Europie premiera „Władcy Pierścieni”. Wszystkie te trzy części obejrzeliśmy w towarzystwie Simona Ammanna, równego, fajnego gościa, który jarał się tym samym czym my, czyli popkulturą.

- To teraz z drugiej strony. Czy któraś persona ze świata skoków zapadła Ci w pamięć w jakimś niekorzystnym świetle?

- Nie. Nie spotkałem się nigdy z czyjąś negatywną reakcją, niechęcią, a jeśli takie nawet były, to zupełnie ich nie pamiętam. To środowisko zawsze było takie unikalne, tu wszyscy sobie zawsze nawzajem pomagali. W piłce nożnej miałem wiele nieprzyjemnych doświadczeń z klubami czy z zawodnikami, którzy nie udzielali wywiadów, potrafili nie przyjść na rozmowę, wystawić dziennikarza, mimo że wcześniej się umawiali. Ze skoków nie mam złych wsponmnień, może poza takimi, że jechało się tysiące kilometrów przez pół Europy na zawody, a odbyła się jedna seria jednego konkursu. No ale to jest wkalkulowane w tę dyscyplinę.

- Od jakiegoś czasu nie siedzisz już tak głęboko w skokach, nie jeździsz na zawody, a czy wciąż śledzisz to co się dzieje na skoczniach i orientujesz się w temacie?

- Oglądam cały czas, choć może z nieco większym dystansem. Był chyba taki czas między zakończeniem kariery przez Adama a igrzyskami w Soczi, że może śledziłem to trochę rzadziej, ale dziś nadal lubię sobie obejrzeć konkurs. Podobnie jak w przypadku meczów piłkarskich śledzę go na dwóch ekranach, na jednym mam transmisję, na drugim twittera, czytając na bieżąco komentarze. To jest taki fajny sposób konsumowania widowiska sportowego. Generalnie nie czuję się dziś ekspertem w dziedzinie skoków, ale trzymam rękę na pulsie.

- Od kilku lat przez internet przetacza się dyskusja w związku z tym kto jest wybitniejszym skoczkiem, Małysz czy Stoch? Masz jakąś swoją opinię w tym temacie?

- Uważam, że nie można porównywać zawodników z dwóch różnych epok, którzy de facto nie rywalizowali ze sobą. Bo Kamil osiągnął prawdziwie światowy poziom, kiedy Adam pożegnał się już ze skocznią. To trochę tak jakby porównywać Ronaldo z Brazylii z Cristiano Ronaldo z Portugalii. Oczywiście, w moim sercu największe emocje wzbudzał Adam, bo ta małyszomania rodziła się na moich oczach, ja w tym uczestniczyłem, to też jest jakaś cząstka mojej historii. Rozmiarów małyszomanii nie przebije nigdy uwielbienie żadnego polskiego sportowca. Mamy dziś najlepszego piłkarza świata, który ma mnóstwo fanów, ale przy tym jak Adam działał na naszą wyobraźnię... to jest nie do porównania. Kamil z kolei osiągnął rzeczy prawie nieosiągalne, choćby te trzy złota olimpijskie. To on jest dziś chyba już najbardziej utytułowanym polskim skoczkiem, wkrótce może być najlepszy w historii w swojej dyscyplinie. Miałem ten przywilej, że jako redaktor naczelny Przeglądu Sportowego wręczałem mu nagrodę za zdobycie tytułu Sportowca roku. Osiągnięciami pewnie Adama przebija, ale unikam bezpośredniego ich porównywania. Cieszę się, że tak romantyczna dyscyplina jak skoki doczekała się pięknej kontynuacji. Nie chcę jednego przeciwstawiać drugiemu, obaj są zachwycającymi sportowcami.

Rozmawiał Adrian Dworakowski