Strona główna • Amerykańskie Skoki Narciarskie

USA - kraj zaprzepaszczonych szans?

W przeciwieństwie do swoich kolegów z reszty świata amerykańscy skoczkowie nie nacieszą się świętami Bożego Narodzenia. W dniach 24-26 grudnia na odnowionych skoczniach w Lake Placid będą walczyli o bilet na igrzyska w Pekinie. Niejako przy tej okazji wybierzmy się dziś wirtualnie za ocean, by przybliżyć sobie w ogólnym zarysie historię tamtejszych skoków.


Stany Zjednoczone od wielu lat próbują dorównać najlepszym drużynom świata, choć – póki co - bez większego powodzenia. Były jednak czasy, gdy skoki narciarskie w tym kraju biły rekordy popularności i aspirowały do miana sportu narodowego. Co zatem stało się, że okres świetności pozostał jedynie wyblakłym wspomnieniem?

Pionierzy z Norwegii

Historia skoków w USA sięga końca XIX w. i jest związana bezpośrednio z falą norweskich imigrantów. Jednym z prekursorów tego sportu był skoczek Sondre Norheim, który zamieszkał w Północnej Dakocie niedaleko Villard w hrabstwie McHenry. Norheim – uważany za pioniera współczesnego narciarstwa, bardzo znany w swej ojczyźnie - po przeprowadzce nie porzucił swej ukochanej dyscypliny sportu. Mówi się, że przed drzwiami wejściowymi jego domu zawsze stała para nart. Za swoje zasługi doczekał się mu pomnika w Scandinavian Heritage Park w Minot (1987), a rok później statua została odsłonięta w Morgedal (Norwegia) przez króla Olafa V. Drugą istotną dla popularyzacji skoków narciarskich w Stanach Zjednoczonych postacią był dwuboista Karl Havelsen (znany w USA jako Carl Howelsen). Swój amerykański sen przyjechał spełniać 20 lat po Norheimie osiedlając się w Kolorado. „Latający Norweg” - jak go nazywano - trenował tam biegi i skoki narciarskie, a w 1914 roku wybudował skocznię w Steamboat Springs. Wtedy też zorganizował pierwszy Zimowy Karnawał jako próbę promocji tego sportu i celebrację zimy. Kompleks skoczni nazwany jego nazwiskiem składa się dziś z obiektów o punktach K 18,27,41,68,90 i 114 m.  Havelsen powrócił do ojczyzny w 1922 roku, aby odwiedzić rodziców. To właśnie wtedy poznał swoją przyszłą żonę i zdecydował się pozostać w Norwegii aż do śmierci w 1955. Podobnie jak Norheim, również i on doczekał się swojego pomnika, który stanął na głównej ulicy Steamboat Springs. W 1983 wydano biografię Havelsena pt. „Latający Norweg” napisaną przez jego syna, Leifa.

W pierwszej połowie XX w. skoki narciarskie były coraz prężniej rozwijającą się, efektowną dyscypliną angażująca już nie tylko skandynawskich imigrantów, ale także rdzennych Amerykanów ciekawych nowego sportu. Zawody rozgrywano m.in. na Mount Rainier, w Cle Elum, Snoqualmie Pass, Leavenworth, Mount Spokane, Mount Baker czy White Pass. W 1924 roku podczas Igrzysk Olimpijskich w Chamonix Stany Zjednoczone wywalczyły za sprawą Andersa Haugena, jedyny jak dotąd, medal w skokach narciarskich. Amerykanin norweskiego pochodzenia otrzymał go jednak 50 lat później. Wszystko przez pomyłkę w punktacji, którą dostrzegł historyk Jacob Vaage. Przeglądając wyniki olimpiady zauważył, że Haugen prawidłowo otrzymał 17.916 punktów, zaś ocena jego rywala Thorlife'a Hauga była zawyżona (powinna wynieść 17 821 punktów, a nie 18 000 jak to wtedy obliczono). Mężczyzna powiadomił MKOL i po latach medal trafił w ręce prawowitego właściciela.

Śmiertelne żniwo

Przed II Wojną skoki w Stanach były uprawiane w sposób bardziej widowiskowy i efektowny niż w Europie, gdzie kładziono trochę większy nacisk na styl lotu zawodnika, czego pilnowali zwłaszcza dumni wynalazcy tego sportu, Norwegowie. W USA liczyła się przede wszystkim odległość, stąd często padały tam rekordy świata. Skoki traktowano również jak element popisów cyrkowych. Zdarzały się pokazy, w których skoczkowie skakali na nartach przez słonie... Powstawały skocznie budowane na dużych stadionach, a nawet w zamkniętych halach.

Gdy nowa dyscyplina zdawała się zdobywać serca Amerykanów, swoje żniwo na skoczniach zaczęła zbierać śmierć. Jednym z pierwszych, który doświadczył tego na własnej skórze, był 12-letni zaledwie Raymont Roullier. Chłopiec swój feralny skok oddał 25 stycznia 1925 roku na skoczni Goff Falls w Manchesterze w stanie New Hampshire. Błąd w powietrzu spowodował gwałtowny upadek zakończony złamaniem karku. Kolejną ze śmiertelnych ofiar był utalentowany Paul Bietila – mistrz USA juniorów z 1936 roku. Niestety, 5 lutego 1939 roku jego kariera została przedwcześnie przerwana przez wypadek, który wydarzył się podczas treningu przed mistrzostwami w St. Paul. Młody zawodnik po wylądowaniu na oblodzonym zeskoku stracił panowanie nad nartami i uderzył w płot znajdujący się po lewej stronie skoczni. Po tym nieszczęśliwym wypadku Bietila długo walczył o życie, jednak po 3 tygodniach zmarł na skutek powikłań, jakimi były zapalenie opon mózgowych i zapalenie płuc. Do równie tragicznego zdarzenia doszło w 1952 roku na skoczni nieopodal Beaver Lake w stanie Oregon, kiedy William Gundersen uderzył w widza. Reprezentujący Drammen BK zawodnik złamał kark i zmarł zanim zdążono przetransportować go do szpitala. Na szczęście, drugi z poszkodowanych przeżył.

Po tych wypadkach skoki narciarskie uznano na zbyt niebezpieczne i przestano je promować. Bez wsparcia mediów i sponsorów trudno było utrzymać zainteresowanie i wysoki poziom sportowy. Gwoździem do trumny okazał się pożar kompleksu skoczni Milwaukee Road Ski Bowl w Hyak 2 grudnia 1949 roku. Odbywały się na nim krajowe mistrzostwa w skokach narciarskich, a także próby drużyn olimpijskich (1948). W tamtym czasie był to największy tego typu kompleks w Ameryce Północnej. Niestety po tym, gdy spłonął, nie został nigdy odbudowany. Co prawda na terenie Stanów Zjednoczonych działały jeszcze inne skocznie, jak ta w Leavenworth, gdzie do końca lat 70. organizowano większe zawody (w tym mistrzostwa kraju), jednak zainteresowanie tą dyscypliną nie rosło, a brak środków na modernizację obiektów i szkolenie tylko pogłębiały ten impas.

Czas dużych talentów - od Hastingsa do Alborna

Nastały lata 80., a wraz z nimi najlepszy okres dla amerykańskich skoczków pod względem sukcesów na międzynarodowej arenie. Najzdolniejszym, jak dotychczas, reprezentantem tego kraju w historii był Jeffrey Hastings, który w Pucharze Świata zadebiutował w sezonie 1980/81. Pierwsze lepsze wyniki przyszły już kolejnej zimy, gdy w Strbskim Plesie po raz pierwszy stanął na podium. W najlepszej trójce znalazł się jeszcze pięciokrotnie. Podczas olimpiady w 1984 roku na dużej skoczni przegrał brązowy medal z Pavlem Plocem o 0,2 pkt! To najlepszy wynik Amerykanina od lat 20. Osiągnięcia Hastingsa były tym bardziej imponujące, że na co dzień zawodnik mieszkał w kampusie Williams College w Massachusetts - Jeff był unikatem w świecie skoków. W tygodniu studiował na uczelni, a w weekend opuszczał kampus i leciał do Europy czy Azji rywalizować z zawodnikami, którzy byli profesjonalistami i trenowali przez cały rok. - wspomina jego trener, Bud Fischer. Ale amerykańskie skoki miały też swoje inne zdolne dzieci. Sukcesy na światowych arenach odnosili także John Broman (3 miejsce w zawodach PŚ w Ironwood 13 lutego 1981 roku i wygrana tydzień później w Thunder Bay) oraz Mike Holland, który czterokrotnie stawał na podium Pucharu Świata, a w 1985 roku ustanowił w Planicy rekord długości skoku (186 m) pobity jednak tego samego dnia o metr przez legendarnego Mattiego Nykaenena. Na kartach historii zapisał się też brat Mike'a, Jim,drugi w PŚ w Thunder Bay w grudniu 1991 roku

Lata 90. to kolejne kroki w tył. Nadzieją na nawiązanie do dawnych sukcesów amerykańskich skoczków miał być fiński trener Karie Yliantil, którego zatrudniono przed igrzyskami w Salt Lake City. Na przełomie wieków świat usłyszał o dużych talentach - Clincie Jonesie i Alanie Albornie. Pierwszy z nich nie odniósł co prawda większych sukcesów na igrzyskach i w Pucharze Świata, za to w klasyfikacji Letniego Gdand Prix 2002, traktowanego wówczas przez najlepszych skoczków dużo poważniej niż dziś, uplasował się na drugiej pozycji, co pozostało jego największym sportowym osiągnięciem. Alan Alborn na igrzyskach w Salt Lake City poradził sobie nieco lepiej (11 miejsce na K-90 i 34 miejsce na K-120), choć najlepsze wyniki w karierze przyniosły mu konkursy Pucharu Świata, w których otarł się o podium - 6 i 4 miejsce w 2001 roku w Engelbergu oraz 6 lokata w 2002 w Bischofshofen. Obaj jednak na zawsze pozostali zawodnikami o niespełnionym potencjale. Jak sytuacja wygląda dziś? Nijak. Co prawda kadra narodowa, trenująca na co dzień w Słowenii jeździ regularnie na zawody Pucharu Świata, jednak Amerykanie rzadko kwalifikują się do drugiej serii. Kevinowi Bicknerowi, Casey Larsonowi czy Andrew Urlaubowi nie sposób odmówić talentu, ale bez wsparcia finansowego i technologicznego na najwyższym poziomie nie mają szans w wyścigu z Niemcami, Austriakami czy Norwegami. Co jakiś czas pojawiają się też nowe twarze (jak Patrick Gasienica, zawodnik o polskich korzeniach), lecz znajdują się lata świetlne za światową czołówką

Skoczkinie i kombinatorzy lepsi od skoczków

W przeciwieństwie do panów jeszcze całkiem niedawno na międzynarodowych skoczniach triumfy święciły przedstawicielki żeńskiej kadry narodowej. Na wyróżnienie zasługują przede wszystkim Lindsey Van (złota medalistka Mistrzostw Świata w Libercu w 2009 roku, druga zawodniczka klasyfikacji generalnej Pucharu Kontynentalnego, Puchar Świata jeszcze nie istniał, w sezonach 2004/2005 i 2005/2006 oraz trzecie miejsce kolejnej zimy), Jessica Jerome (trzecia w klasyfikacji generalnej PK w sezonie 2005/2006) czy najbardziej utytułowana amerykańska skoczkini – Sarah Hendrickson, która w 2013 roku zdobyła złoto Mistrzostw Świata w Val di Fiemme, w sezonie 2011/2012 sięgnęła po Kryształową Kulę, a rok później uplasowała się na drugim miejscu. Wśród jej zdobyczy są także srebro (2012) i brąz (2010) Mistrzostw Świata Juniorów. Niestety, po operacji pleców nigdy nie wróciła już do międzynarodowej rywalizacji, a w marcu tego roku oficjalnie ogłosiła zakończenie kariery. Warto zauważyć, że jeszcze jakiś czas temu spore sukcesy odnosili amerykańscy dwuboiści. Na wyróżnienie zasługują przede wszyscy tacy zawodnicy jak Johnny Spillane, Todd Lodwick czy legendarny Bill Demong. Ten ostatni jest prawdziwą gwiazdą kombinacji norweskiej, a do jego największych sukcesów zaliczyć można m.in. złoto i srebro na IO w Vancouver w 2010 roku, cztery medale Mistrzostw Świata (złoto w 2009, srebro 2007, dwa razy brąz 2009 i 2013), a także dwukrotnie trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej PŚ (2007/2008, 2008/2009).

Longest standing i Ironwood

Dwa lata temu polskie media rozpisywały się o niekonwencjonalnej odmianie skoków, całkiem popularnej w USA, rozgrywanej w formule Longest standing (ang. najdłużej ustany). W zawodach wygrywa po prostu ten, kto odda najdłuższy ustany skok. Tego typu zasadom sprzeciwia się jednak Światowa Federacja Narciarska wskazując, iż stanowią one poważne zagrożenie dla zdrowia i życia zawodników. - FIS patrzy na to nieprzychylnie, ale nie ma co się dziwić. Skoki obwarowane przepisami są dyscypliną kanoniczną, a to jest odstęp od tego kanonu, do tego rozgrywane poza strukturami FIS. Dodatkowo różnie bywa z bezpieczeństwem. Przykro by było, gdyby jakiś junior zrobił sobie krzywdę – mówił komentator skoków Igor Błachut w rozmowie ze sport.pl. (Trudno odmówić mu słuszności, lecz tam, gdzie jest dużo emocji i ryzyka, zawsze znajdą się chętni widzowie.)

Światełkiem w tunelu są z pewnością modernizacje infrastruktury, jakie poczyniono w ostatnim czasie. W Iron Mountain już w kolejnym sezonie ma zostać rozegrany Puchar Świata, a skocznie w Lake Placid, które jako jedyne w Stanach posiadają tory lodowe, będą gościły w 2023 zimową Uniwersjadę. Warto jeszcze wspomnieć o jedynej skoczni mamuciej poza Europą – w Ironwood (obecnie tych kryteriów nie spełniającej). Obiekt ten zbudowano w 1969 roku, jednak od 1994 nie oddawano na nim żadnych skoków (pierwsze i ostatnie zawody PŚ rozegrano w 1981 roku.) W ostatnich latach kilkukrotnie podejmowano próby przywrócenia jej dawnej świetności. W 2013 roku ulepszono m.in. wyciąg krzesełkowy i powiększono zeskok. Planowano także gruntowną przebudowę, aby przywrócić jej status skoczni mamuciej, a zwieńczeniem tych starań miało być rozegranie Letniego Grand Prix. Modernizacja, szacowana na około 13 (inne źródła 15) milionów dolarów, ostatecznie nie doszła do skutku ze względów finansowych.

Przed 100 laty skoki narciarskie w USA niewątpliwie przeżywały swój okres rozkwitu. Dla Amerykanów były one czymś niezwykłym, nowym i świeżym, a zarazem emocjonującym i przyprawiającym o adrenalinę i dużą dozę ryzyka. Niestety, ten ostatni czynnik mocno zahamował ich rozwój na długi czas i – pomimo pojawienia się paru dobrych zawodników przed kilkudziesięciu laty - obecnie pozostają tylko egzotyczną dyscypliną na peryferiach sportowego świata.