Strona główna • Artykuły

Mission Impossible

18 stycznia 2003 roku, w przepięknej, wieczornej scenerii, oglądałem jeden z najwspanialszych konkursów w historii Pucharu Świata. Najwspanialszy nie dlatego, że odbył się on w zimowej stolicy Polski. Konkurs był wspaniały, gdyż takim uczyniła go rywalizacja, którą stoczyli między sobą skoczkowie. Kiedy na belce startowej zasiadł niemiecki messerschmitt - Sven Hannawald - z trybun dało się słyszeć melodię przewodnią filmu "Mission Impossible".

Od tamtego konkursu minęły trzy lata. Mamy połowę stycznia 2006 roku. Do olimpiady w Turynie, a co za tym idzie do pierwszych skoków Małysza na olimpijskim obiekcie w Pragelato, zostało nieco ponad dwadzieścia dni. W moich uszach coraz częściej pobrzmiewa melodia towarzysząca pamiętnemu lotowi Svena. Na łamach kolejnych portali zajmujących się sportem, na łamach tabloidów, w dziennikach sportowych, wreszcie niemal w każdej polskiej stacji telewizyjnej dzień w dzień pojawiają się informacje, z których wieje grozą, informacje o końcu Małysza. Dość, ze sportowy ekspres nie wygrywa jeszcze najsłynniejszej melodii Mendelsona...

Adam Małysz prosi o ciszę. Daremne to prośby, bowiem tak naprawdę nigdy jej nie miał. Kiedy w 2001 roku po wygraniu przez Polaka Turnieju Czterech Skoczni zaczęła się w naszym kraju trwająca do dziś, choć nie tak już intensywna, Małyszomania, Orzeł z Wisły dzień po dniu, nieuchronnie tracił możliwość spokojnego treningu, koncentracji i skupienia się na tym, co w uprawianej przezeń dyscyplinie najważniejsze - na dwóch równych skokach.

Te „dwa równe skoki", które na kilka lat zawładnęły zbiorową wyobraźnią wszystkich kibiców zdewaluowały się już przed następnym Turniejem Czterech Skoczni. Media podniosły ciśnienie wokół naszego mistrza do granic możliwości.

Adam Małysz, który na dziewięć pierwszych, indywidualnych konkursów sezonu 2001/2002 wygrywał sześciokrotnie, dwukrotnie był drugi, a raz zwyczajnie skradziono mu miejsce na podium, dając - co trzeba podkreślić - dając wygraną osiemnastoletniemu wówczas Hockemu (Adam skoczył łącznie dwa i pół metra dalej od młodego Niemca, a mimo to nie znalazł się nawet na podium ustępując jeszcze rodakowi Hockego, Hannawaldowi oraz Finowi, Hautamaekiemu), ten sam Małysz, który był bezkonkurencyjny na trzech ostatnich, poprzedzających Turniej Czterech Skoczni, konkursach wygrywając kolejno w Engelbergu i dwukrotnie w najszczęśliwszym dla siebie (co pokazała historia) Predazzo, miał po raz drugi wygrać bój na niemiecko-austriackich arenach. Ba! Mało tego, że miał wygrać - co było wg wszystkich przesądzone - miał jako pierwszy skoczek w historii zrobić to gromiąc rywali na wszystkich czterech skoczniach w: Oberstdorfie, Ga-Pa, Innsburcku i Bischofshofen. Mimo niezłego wyniku i czwartego miejsca, na jakim ostatecznie uplasował się Adam, ów rekordowy w wykonaniu Svena Tour stał się początkiem końca idei "dwóch równych skoków".

Wtedy to bowiem po raz pierwszy przy Małyszu zaczęto "majstrować". Tysiące doradców, a nawet jakaś zakopiańska Baba Jaga, która stwierdziła, ze Adam nic nie wygra, bo nie zapłacił jej za pomyślną wróżbę, wszyscy mieli metody, wolę i pewność, że właśnie ich porady poskutkują dobrymi i dalekimi lotami skoczka z Wisły. Odrodzenie nastąpiło.... gdzież by indziej, oczywiście na Wielkiej Krokwi, ale nie od razu i nie tak łatwo. Bolesne dla kibiców siódme miejsce Adama z pierwszego, sobotniego konkursu osłodziła przegrana Svena Hannawalda, który - trzeba umieć się przyznać do błędów - nie był na ony czas ulubieńcem Polaków. Stał się nim dopiero rok później, podczas wspomnianego we wstępie konkursu.

„Ale za to niedziela, ale za to niedziela, niedziela będzie dla nas" - głoszą słowa piosenki napisane przez Jacka Grania. I była! Ku uciesze dziesiątek tysięcy kibiców zgromadzonych pod najpiękniejszą (zawsze to lepszy epitet niż „jedyną") dużą, polską skocznią Adam Małysz odniósł swój dwudziesty pierwszy tryumf w karierze. Przeskoczył Andreasa Goldbergera, stając się indywidualnie piątym skoczkiem świata pod względem liczby pucharowych zwycięstw. Janne Ahonen był wówczas daleko za Polakiem.

Na olimpiadę w Salt Lake City Adam Małysz jechał jako murowany faworyt do co najmniej jednego złotego medalu. Pamiętam jak dziś, a było to już cztery lata temu, gdy szczęśliwy z wywalczonego brązowego medalu na skoczni k 90, z poczuciem ogromnej ulgi, spełnionego zadania i zrozumiałej w takim momencie sportowej euforii, Adam Małysz nagle zorientował się, że tylko on się ucieszył. Minorowe nastroje polskich komentatorów sprawiły, że miałem ochotę czym prędzej wyłączyć telewizor, bowiem nie dawało się słuchać tych utyskiwań na wyrwę w zeskoku, stworzoną po upadku Noriakiego. Wyrwę, która przecież odebrała nam pewny, złoty medal... Po raz drugi w historii, sukces naszego największego skoczka został odebrany w kategorii porażki. Pierwszy raz takim "entuzjazmem" wykazał się Przegląd Sportowy po zdobytym przez Małysza wicemistrzostwie świata w Lahti na dużej skoczni. W Salt Lake City Adam został też wicemistrzem olimpijskim na skoczni k 120 ustępując będącemu w wybornej formie Ammannowi. Media pisały nawet o szwajcarskiej zemście za Steinera. Mniej zorientowanym czytelnikom przypominam, że Walter Steiner był w 1972 roku, podczas olimpiady w Sapporo, takim samym kandydatem do złota, jak trzydzieści lat później Małysz. Okazało się jednak, iż Szwajcara wyprzedził w walce o złoto ...Polak, Wojciech Fortuna.

Mamy rok 2006. Od olimpiady w Salt Lake City minęły długie, cztery lata. Przez te cztery lata Adam zdobył jeszcze dwie kryształowe kule za zwycięstwa w generalnych klasyfikacjach, zdobył dwa złote medale na Mistrzostwach Świata w Val di Fiemme, stanął raz jeszcze na podium Turnieju Czterech Skoczni, wygrał siedem konkursów, a także drugą w karierze Letnią Grand Prix. Przeszło dwadzieścia razy stawał na podium zimowych konkursów Pucharu Świata, do dziś gromadząc tych miejsc pięćdziesiąt dziewięć, co daje mu wysokie - czwarte miejsce w historii. Na przeszło dwieście wszelakich startów, od pucharów kontynentalnych począwszy na mistrzostwach skończywszy, od początku swej kariery, Adam Małysz był ponad osiemdziesiąt razy na podium. Dla porównania dodam, że przez te same cztery lata dwukrotny mistrz olimpijski, Simon Ammann, wygrał raz. Czyniąc to zresztą w mało przekonujący sposób, zwyciężył po raz kolejny nad Hannawaldem i Małyszem 17 marca 2002 roku w norweskim Oslo. Wicemistrz olimpijski ze skoczni k 90, Sven Hannawald, 17 stycznia 2004 roku zdobył swoje ostatnie pucharowe punkty... na zakopiańskiej Wielkiej Krokwi. Sto pięć metrów w drugiej serii sobotniego, wieczornego konkursu dało mu ostatnie, trzydzieste miejsce.

Co się zmieniło przez te cztery lata? Narodziła się i spłonęła (a w każdym razie tli się mizernie) norweska gwiazda, Sigurd Pettersen. Zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni za sezon 2003/2004, o którym niemieckie media, po pierwszej turniejowej odsłonie, pisały, że skacze w „innej lidze", w lidze Małysza z 2001 roku, miał być murowanym faworytem do tytułu Mistrza Świata w Lotach. Historia pokazała jednak, że to nie Sigurd stał się gwiazdą nr jeden norweskich skoków. Tą gwiazdą okazał się Roar Ljoekelsoey. W chwili gdy piszę te słowa, Roar jest dwukrotnym indywidualnym mistrzem świata w lotach narciarskich i dwukrotnym mistrzem drużynowo, trzecim zawodnikiem tegorocznego TCS, aktualnym wicemistrzem świata ze skoczni k 120, z Oberstdorfu 2004. Dwa razy zajmował drugą pozycję w generalnej klasyfikacji Pucharu za sezony 2003/2004 oraz 2004/2005. W sezonach tych ustąpił tylko absolutnemu królowi skoczni ostatnich dwóch lat - Ahonenowi. Finowi, któremu pozornie bliżej już było do zakończenia kariery, niż do osiągania tak fantastycznych wyników. Zawodnikowi, którego liczni fachowcy, nie bez zdania racji, określali "wiecznie drugim". Jeden z naszych komentatorów przypisał mu kiedyś minę "człowieka, któremu ktoś wyjadł konfitury". Określenie tyczyło pamiętnego sezonu 98/99, kiedy przysłowiowym "rzutem na taśmę" kryształową kulę za puchar wygrał Martin Schmitt. Janne Ahonen ku zdumieniu wielu opanował dyscyplinę, w której niepodzielnie, przez trzy sezony, łupy dzielił Małysz, a tylko nieliczni byli mu w stanie wyrwać pomniejsze trofea. Mimo iż to nie Adam został mistrzem olimpijskim, nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie Polak rozdaje karty w skokach. Sezon 2003/2004 w telewizji Eurosport reklamowały spoty: kto wygra z Małyszem?

Przez ostatnie cztery lata obok dwóch niekwestionowanych liderów, Ahonena i Ljoekesoeya, którzy jako żywo przypominają parę Małysz - Hannawald (tutaj przecież także jeden rządził w lotach, drugi w pucharze), narodziła się kolejna po Małyszu, słowiańska gwiazda skoków - Czech, Jakub Janda, który pod bacznym okiem Vasji Bajca wyrósł na prawdziwą potęgę. W obecnym sezonie dzielnie odpiera napór Ahonena walczącego o powtórzenie sukcesu Małysza i wygranie trzeciej kryształowej kuli z rzędu. Jakub Janda ze swą nienaganną techniką, z głową niejednokrotnie wychyloną już nie między, a pod czubami nart (!), zdaje się raz jeszcze przypominać, że najważniejsza w tym sporcie jest psychika. Pytany o to, na czym koncentruje się przed startem, odpowiada: na pewno nie na wynikach rywali. Interesują mnie tylko dwa konkursowe skoki i chcę, aby były jak najlepsze. Czyż to nie przypomina nam pamiętnej idei dwóch równych skoków Małysza? Pewnie, że przypomina...

Orzeł z Wisły nie fruwa już tak jak przed laty. Inna rzecz, że wciąż utrzymuje się w czołówce, a jego ostatnie problemy wynikają w mojej skromnej opinii ze zbyt dużej nerwowości, która wkradła się w przygotowania, nie zaś z braku samej formy. Trzeba sobie otwarcie powiedzieć, ze nie potrafiliśmy naszym skoczkom zapewnić należytego spokoju. Od samego początku media nagłaśniają każdy szkoleniowy detal, każdy trening, każdą najmniejszą zmianę. Wszyscy chcemy pomóc, wszyscy wiemy co w danym momencie dolega, wszyscy mamy jedynie słuszną receptę na sukces. Sęk w tym, że jesteśmy bliscy tego, aby, niczym małe dzieci, zagłaskać kota na śmierć.

Potrzeba spokoju, tylko i aż spokoju. Drodzy kibice, rozliczać będziemy po Turynie. Nie wyciągam wniosków, nie oceniam, nie analizuję. Będzie lepszy czas po temu. Życzę nam wszystkim wyciszenia i wiary. Przez te wszystkie lata Adam Małysz udowodnił, że jest profesjonalistą w każdym calu. Nie możemy oczekiwać tego, że zdobędzie jakikolwiek medal, ale możemy być pewni, że dołoży wszelkich starań, aby tak właśnie było.

Zobacz materiał filmowy z najpiękniejszymi skokami Adama Małysza »