Martin Schmitt w niecodziennej rozmowie

  • 2014-11-14 14:22

W nietypowej serii wywiadów niemieckiej Stuttgarter Zeitung, przeprowadzanych podczas przejażdżki koleją zębatą po Stuttgarcie, ukazała się ostatnio rozmowa z Martinem Schmittem. Co w tak oryginalnych okolicznościach miał do powiedzenia były świetny skoczek narciarski? Przekonajcie się sami.

Martin SchmittMartin Schmitt
fot. Tadeusz Mieczyński
Martin SchmittMartin Schmitt
fot. Tadeusz Mieczyński

Trasa stuttgarckiej kolejki (Zahnradbahn; linia U10 w sieci tramwajów w Stuttgarcie) prowadzi ciągle pod górę z dzielnicy Marienstadt do Degerloch. Rozmowa zaplanowana jest tak, by podczas jazdy w jedną stronę, a więc pod górę, przepytywani sportowcy opowiadali o najjaśniejszych punktach swojej kariery, zaś w trakcie zjazdu w dół o tych mniej radosnych.

Już pierwszy rzut oka na Martina Schmitta – jak relacjonuje dziennikarz SZ Peter Stolterfoht – skłania do refleksji, że w tej znajomej sylwetce, tak często widywanej na podium zawodów Pucharu Świata w różnych miejscach globu, czegoś brakuje. No jasne – brakuje fioletowego kasku Milki, przez tyle lat stanowiącego znak rozpoznawczy Schmitta. Stolterfoht w tym wstępie wspomina też kilkanaście ostatnich lat i zimowe niedziele, które niemieckim fanom skoków narciarskich kojarzą się głównie z Martinem Schmittem. Mówi o "ponadpokoleniowym zachwycie" nad Schmittem i Svenem Hannawaldem, na widok których ojcowie przed telewizorami (jeśli akurat nie było ich na skoczniach w Oberstdorfie czy Willingen) krzyczeli "ziiiieh" (pl. "leeeć!"), a ich córki "süüüüß" (pl. "słooodki!").

Dalej reportera – niezajmującego się na co dzień tematyką skoków narciarskich – uderza niezwykła fachowość Schmitta. Przed rozpoczęciem właściwej rozmowy były skoczek, a dzisiaj student Akademii Trenerskiej w Kolonii, czuję się w obowiązku wprowadzić swojego rozmówcę w arkana skoków narciarskich. W krótkim, kompaktowym "wykładzie" ujawnia się rzetelne i gruntowne przygotowanie przyszłego trenera – opowiada z pasją o pozycji najazdowej na rozbiegu, o współczynniku BMI i jego znaczeniu dla skoczków, o strumieniach i prądach powietrza istotnych podczas lotu, długościach nart i o tym, jak to wszystko gra ze sobą w tej złożonej dyscyplinie sportowej. Przy tym upewnia się ciągle, czy reporter wszystko zrozumiał? Prawie wszystko...

Jedno jest jednak jasne – Schmitt jest prawdziwym pasjonatem tego, czym się zajmuje, perfekcjonistą, który chciał i chce ciągle szlifować zgranie między siłą i techniką, szukać nowych rozwiązań. Dlatego też, jak sam mówi, kontynuował karierę aż do stycznia tego roku: - To stawanie twarzą w twarz z ciągle zmieniającą się sytuacją miało dla mnie zawsze ogromny urok. Nowe kombinezony, krótsze narty, inne wiązania, zmieniony system oceniania – paradoksalnie te ciągłe zmiany w skokach były dla mnie już pewną stałą.

- A kiedy zaczynałem skakać w Pucharze Świata, na skoczni wisiały po prostu dwie chorągiewki wskazujące wiatr, musieliśmy sami przygotowywać sobie narty i na palcach jednej ręki można było wskazać skocznie, na których były wyciągi – wspomina Schmitt. Kolejka zbliża się do najwyższego punktu, czas więc na wspomnienia z punktów szczytowych kariery skoczka. Wraz z reporterem wspominają złoto niemieckiej drużyny wywalczone na Igrzyskach Olimpijskich w Salt Lake City w 2002 r. Po dramatycznej walce Schmitt, Sven Hannawald, Stephan Hocke i Michael Uhrmann wygrali z Finami najmniejszą możliwą różnicą punktów, zaledwie o 0,1 pkt. Ale gdy Schmitt opowiada o tym teraz, nie brzmi to wcale dramatycznie: - Piękna rzecz – mówi tylko.

Euforii nie słychać też we wspomnieniach z mistrzostw świata z przełomu wieków, tak przecież dla Martina obfitujących w sukcesy. W Ramsau w 1999 i w Lahti w 2001 r. udało mu się zdobyć tytuł mistrza świata zarówno indywidualnie, jak i w drużynie. Łącznie w swojej karierze wygrał 28 konkursów Pucharu Świata, 3 medale IO i 10 medali Mistrzostw Świata. Wydaje się jednak, że bardziej niż same sukcesy cieszył się z drogi do nich. Reporter pyta więc, czy to poszukiwanie idealnych skoków było jego motorem napędowym? - Idealny skok nie istnieje, ponieważ warunki są zawsze różne – wyjaśnia trener in spe. Trzeba jednak przyznać, że jego skok po mistrzostwo świata w drugiej serii zwycięskiego konkursu w Lahti był na tamte warunki perfekcyjny. - Był wiatr pod narty. Skoczyłem bardzo agresywnie, wylądowałem telemarkiem, okazało się, że to rekord skoczni – opowiada Schmitt spokojnie, jakby ktoś te opowieści mógł poczytać mu za samochwalstwo.

Martin Schmitt jest uderzająco skromny. I dlatego może z pewnym sceptycyzmem wspomina cały szum medialny, jaki powstał w latach jego największych sukcesów, między 1999 a 2002 r. Kibicom i obserwatorom w pamięci pozostały głównie plakaty zakochanych nastolatek z napisami "Martin, chcę mieć z Tobą dziecko!". On sam przypomina sobie scenę z jednego z konkursów Pucharu Świata. - Kibice szturmowali zeskok, by się do mnie dostać, i nagle na ziemię upadło dziecko. To, co się tam działo, to było jakieś szaleństwo. Przestraszyłem się i pomogłem mu się podnieść. - Ale i tym razem uważa, by nie zostać odebranym jako bohater: - Gdybym nie zareagował, na pewno pomógłby mu ktoś inny. Z tamtych lat wspomina też swoją relację ze Svenem Hannawaldem: - Dobrze się ze sobą dogadywaliśmy i wzajemnie motywowaliśmy się do osiągania jak najlepszych wyników. Sven podporządkował wszystko skokom narciarskim. Konsekwentnie dążył do swoich celów. Ta pracowitość i energia w codziennych treningach pozwoliły mu osiągać wielkie sukcesy.

Po tej opowieści czas na jazdę w dół i krótkie wspomnienie słabszych momentów kariery. - Nic dramatycznego - zaczyna i szybko wymienia: ciężki uraz w wieku 16 lat, skomplikowane złamanie kości przedramienia i ciągłe urazy kolana, z którymi zmagał się w zasadzie od 2002 r. i nigdy tak naprawdę do końca ich nie wyleczył. I jeszcze medialne zainteresowanie, presja. Kiedy wreszcie skończy karierę? To pytanie powtarzano ostatnio co roku. A teraz pyta się dalej – czy wybrał dobry moment, żeby pożegnać się ze skakaniem? - Te pytania oczywiście nie były szczególnie motywujące, ale jakoś dawałem sobie z nimi radę. Zaufałem sobie. W styczniu 2014 r. stwierdziłem, że właśnie teraz nadszedł czas, żeby skończyć karierę. Tak, to był odpowiedni moment, niczego mi nie brakuje – mówi Schmitt, który od najbliższego sezonu będzie współpracował z Eurosportem jako telewizyjny ekspert podczas Turnieju Czterech Skoczni.

Na koniec Schmitt mówi o decydującym wydarzeniu w jego życiu. W 1998 r. u jego starszego o dwa lata brata Thorstena, który odnosił sukcesy w kombinacji norweskiej, zdiagnozowano raka. - Do tego czasu obaj byliśmy zupełnie beztroscy, to zmieniło się z dnia na dzień. Brat już od dawna jest zdrowy, teraz działa jako ambasador Kliniki Onkologicznej w Tannheim obok Villingen-Schwenningen. Jest dla mnie wzorem, najlepszym doradcą. Po przebytej chorobie wrócił do światowej czołówki w kombinacji i został drużynowym wicemistrzem świata.

Jeśli chcecie wirtualnie zwiedzić trasę, na której odbył się wywiad, wystarczy kliknąć tutaj (uwaga: na filmiku kolejka jedzie w odwrotną stronę, tj. trasą w dół).


Katarzyna Lipska, źródło: Stuttgarter Zeitung
oglądalność: (11739) komentarze: (3)

Komentowanie jest możliwe tylko po zalogowaniu

Zaloguj się

wątki wyłączone

Komentarze

  • FighterWF doświadczony

    Tego typu rozmowy zawsze miło poczytać, a na pewno już z tak utytułowanymi i sympatycznymi osobami, jak Martin. Fajnie było jeszcze raz przypomnieć sobie karierę tego zawodnika. Niegdyś wielki rywal naszego Adasia, a teraz jest już w zupełnie innym punkcie życia. Jako skoczek miewał praktycznie przez całą swoją karierę wzloty i upadki. Na pewno ten srebrny medal w Libercu, choć wywalczony dość przypadkowo był ładnym zwieńczeniem tej jego bogatej w sukcesy kariery. Na ten moment wydaje się, że jego następcą będzie Andreas Wellinger i podobnie jak widać myśli też MILKA.

Regulamin komentowania na łamach Skijumping.pl