"Cieszę się, że w ogóle żyję" - rozmowa z Ingemarem Mayrem, byłym reprezentantem Holandii

  • 2020-10-07 08:32

Mówiąc pół żartem, pół serio, można zaryzykować stwierdzenie, że nie ma drugiego miejsca na świecie, które tak bardzo nie nadawałoby się do uprawiania skoków narciarskich jak Holandia. W tym kraju bowiem średnia wysokość nad poziomem morza wynosi zaledwie 10 metrów. Pomarańczowi mają jednak swoje prowizoryczne tradycje w skokach, a nawet punkty w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Pochodzący z Austrii Ingemar Mayr, dziś wzięty i wiecznie zapracowany właściciel firmy informatycznej znalazł chwilę, by opowiedzieć nam w kilku słowach o swojej dość nietypowej karierze skoczka. 

- Jako młody zawodnik zająłeś drugie miejsce w drużynowym konkursie mistrzostw świata juniorów w 1993 roku, skacząc w zespole m.in. z Andreasem Widhoelzlem. W 1996 roku zostałeś mistrzem Austrii, wyprzedzając na podium  Hoelwartha i Goldbergera. Zapowiadałeś się na duży talent, ostatecznie jednak większych sukcesów nie odniosłeś. Wiem, że trapiły Cię kontuzje. Czy były jeszcze jakieś inne powody tego, dlaczego tak się stało?

-  W sezonie 1996/97 zająłem jeszcze drugie miejsce w klasyfikacji generalnej Pucharu Kontynentalnego. To osiągnięcie, a także kilka akceptowalnych rezultatów w Pucharze Świata pozwoliło mi znaleźć się w pierwszej reprezentacji Austrii. W 1997 roku Mika Kojonkoski został zatrudniony jako główny trener naszej reprezentacji, a Alexander Stöckl został jego asystentem. Ten duet wykonywał wtedy świetną robotę, tworząc zespół, który doskonale się rozumiał, w którym wszyscy się nawzajem wspierają. Jesienią byłem w formie, zostałem członkiem grupy, która przygotowywała się do startu na igrzyskach olimpijskich w Nagano. Wtedy jednak dotknął mnie problem, dość powszechny wśród skoczków w tamtych czasach - problemy z wagą. To był początek moich kłopotów.

- Opowiedz o tym szerzej.

-  To był trudny czas. Żeby lepiej skakać, musiałem ekstremalne zmniejszyć masę ciała. Poprzez redukcję wagi osiągnąłem znaczną poprawę wyników. Postanowiłem więc zgubić kolejnych parę kilogramów. Powtarzałem sobie: im bardziej schudniesz, tym lepiej będziesz skakał. To było stąpanie po cienkim lodzie, które miało negatywny wpływ na mnie, na moje zdrowie fizyczne i psychiczne. Prawdziwe błędne koło. Podczas Turnieju Czterech Skoczni lekarz naszej drużyny, zresztą przyjaciel mojej rodziny, zalecił mi leczenie szpitalne. Jego diagnoza była jasna - anoreksja. Temat anoreksji w skokach narciarskich był wówczas powszechny, ponieważ niska waga ciała była kluczowym czynnikiem sukcesu. Wszyscy o tym wiedzieliśmy, tyle, że często zbijanie wagi przynosiło skutek odwrotny od zamierzonego. W związku z tymi problemami w sezonie olimpijskim nie zanotowałem zadowalających wyników, przestałem być członkiem pierwszego zespołu. W Pucharze Kontynentalnym nadal osiągałem dobre rezultaty, stawałem na podium, ale wśród elity już nie szło. Po sezonie odniosłem wrażenie, że trenerzy nie wykazują już zainteresowania moją osobą. Zostałem jakby odstawiony na boczny tor. 

- To był ten moment kiedy pomyślałeś o tym, że  może lepiej byłoby zmienić barwy i reprezentować ojczyznę swojej matki?

- Tak, cały czas miałem w głowie moją dobrą formę z jesieni. I to była moja duża motywacja. Czułem, że wciąż stać mnie na dobre skakanie, ale w Austrii mogłem już nie dostać szansy. To był początek moich starań o zmianę reprezentacji. Musiałem na dwa lata przerwać karierę. Po tej przerwie, w sezonie 2000/01 pojawiłem się na skoczni już jako reprezentant Holandii. 

- Trafiłeś na dobry czas w krótkiej i nieszczególnie imponującej historii skoków narciarskich w Holandii. Było wtedy kilku zawodników zdobywających punkty w Pucharze Kontynentalnym, do kadry dołączył też inny Austriak, Christoph Kreuzer. Mieliście chyba stosunkowo dobre warunki do rozwoju?

- Tak, świetną robotę wykonywał nasz niemiecki trener Horst Tielmann (po rozstaniu z kadrą Holandii do końca ubiegłego sezonu był odpowiednikiem Waltera Hofera w cyklu Pucharu Kontynentalnego - przyp. red.). Człowiek z prawdziwą pasją. To on zabiegał dla nas o jak najlepsze warunki do trenowania i startów, dużo poświęcił, by pozyskać fundusze na rozwój holenderskich skoków. Środki i możliwości nie były może na poziomie najlepszych reprezentacji, ale zaspokajały nasze podstawowe potrzeby. W późniejszym czasie trenowałem z Vasją Bajcem i bardzo dobrze wspominam tę współpracę. Miał duże doświadczenie, odnosił wcześniej sukcesy z reprezentacją Japonii, miał świetne kontakty w Słowenii i często to wykorzystywaliśmy.

- Jako reprezentant Holandii zająłeś drugie miejsce w zawodach Pucharu Kontynentalnego, dwa razy zdobywałeś punkty do klasyfikacji generalnej Pucharu Świata, razem z zespołem występowałeś w konkursach drużynowych PŚ. Czy jesteś zadowolony z tego, co osiągnąłeś skacząc dla Holandii?

- Nie, absolutnie nie jestem zadowolony. Ze względu na wyniki osiągane w przeszłości miałem znacznie większe ambicje i oczekiwania. Jako naiwny nastolatek lub ledwie dorosły człowiek postrzegasz pewne rzeczy bardzo prosto. Ale jest też polityka, interesy federacji krajowych i międzynarodowych. Różne rzeczy wpłynęły na to, że stało się tak, jak się stało. W 2001 roku podczas testów w tunelu aerodynamicznym w Helsinkach miałem bardzo poważny wypadek. Cieszę się, że w ogóle żyje. Niewiele brakowało, a teraz nie rozmawialibyśmy ze sobą. Dla procesu powrotu do zdrowia i rehabilitacji bardzo ważny był mój powrót na skocznię. Wiedziałem, że jeśli wrócę do skoków, będę mógł się poczuć jak zdrowy człowiek. Tak się stało, wróciłem, a potem zakończyłem karierę.

- Co masz na myśli, mówiąc o polityce i interesach federacji?

​​​​- Nie chcę się już w to zagłębiać. Generalnie zmiana reprezentacji to nie tylko zmiana flagi obok nazwiska. To cały szereg nowych uwarunkowań, konieczność uwzględnienia interesów różnych osób i podmiotów.

- Żaden holenderski skoczek nie wziął jeszcze udziału w igrzyskach olimpijskich. Gerrit Konijneneberg stawał na głowie, by przekonać federację o tym, że warto go wysłać do Albertville w 1992 roku. W końcu nawet chciał tam skakać jako reprezentant Surinamu. Wiemy już dlaczego nie wziąłeś udziału w igrzyskach w Nagano, a co stanęło na przeszkodzie, by wystartować już w barwach Holandii, będąc liderem tej kadry, w Salt Lake City w 2002 roku?

- Ze względu na kontuzję i zaległości treningowe spełniłem tylko jedno z dwóch kryteriów kwalifikacji na igrzyska. Zabrakło czasu. Ale mówiąc szczerze nie było to dla mnie już wtedy najważniejsze. Liczyło się tylko zdrowie. Powrót na skocznię oznaczał, że jestem zdrowy, to czy pojadę na igrzyska, stało się wtedy dla mnie sprawą drugorzędną.

- Czy widzisz jakieś szanse na odrodzenie w przyszłości skoków narciarskich w Holandii?

- Naprawdę trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie mam wiedzy, czy nadal są tam ambicje, by rozwijać skoki narciarskie. To bardzo trudna dyscyplina wymagająca dużych nakładów finansowych i specjalistycznej infrastruktury. W Holandii nie ma na każdym kroku skoczni narciarskich. Ba, nie ma ich w ogóle. Jeśli nie masz ich w pobliżu, oznacza to, że czeka cię ciągłe podróżowanie i życie na walizkach i to już w wieku od 6 do 10 lat. To z kolei oznacza, że ​​rodzice muszą być zasobni w finanse. Moim zdaniem dobrze funkcjonująca struktura szkolenia musi opierać się na strukturze klubowej, która wyszukuje i rekrutuje młode talenty.

- Czym obecnie się zajmujesz, czy czas spędzony na skoczni pomógł Ci jakoś w dalszym życiu?

- Po i w trakcie studiów z zakresu informatyki biznesowej, wraz z dwoma przyjaciółmi otworzyliśmy firmę informatyczną zatrudniającą obecnie około 100 pracowników. To świetna zabawa i wiele z tego, czego doświadczyłem i czego nauczyłem się w mojej aktywnej karierze skoczka narciarskiego, mogę wykorzystać w inny sposób.

- Dzięki za rozmowę. Wszystkiego dobrego. 


Adrian Dworakowski, źródło: Informacja własna
oglądalność: (6843) komentarze: (3)

Komentowanie jest możliwe tylko po zalogowaniu

Zaloguj się

wątki wyłączone

Komentarze

  • Kolos profesor
    @Lataj

    Z tradycjami skokowymi w Danii to jest tak sobie. W każdym razie żaden Duńczyk (nie licząc epizodu z Andreasem Bjelke Nygaardem) nie doszedł do poważnych startów w zawodach rangi FIS. Holendrzy mimo dużo mniejszych tradycji krajowych (a raczej przy ich braku) na startowali się w ramach PK/PŚ/MŚ jednak dużo więcej.

    Ale w oczywiście w Danii bawili się w amatorskie skakanie w latach 50 czy 60 XX wieku i chyba też wcześniej (oraz później) i trochę tych skoczni tam funkcjonowało jednak.

  • Lataj profesor

    "Ale mówiąc szczerze nie było to dla mnie już wtedy najważniejsze. Liczyło się tylko zdrowie."
    Tam człowiek prawie
    Widzi na jawie
    I sam to powie,
    Że nic nad zdrowie.

    "Czy widzisz jakieś szanse na odrodzenie w przyszłości skoków narciarskich w Holandii?"
    Nie. Nie ma po co tam wracać do skoków. W Danii tradycja wymarła i nikt nie narzeka. Nie każdy kraj musi skakać.

  • Cris0009 początkujący

    Myślałem, że to zawsze był podrzędny skoczek, a jak się okazuje miał w Austrii swoje małe sukcesy. Fajny wywiad

Regulamin komentowania na łamach Skijumping.pl