50 lat temu Wojciech Fortuna został mistrzem olimpijskim

  • 2022-02-11 00:01

Nie ma chyba kibica skoków ani ogólnie rzecz biorąc sportu, który nie znałby okoliczności, tego co wydarzyło się dokładnie 50 lat temu, czyli zdobycia pierwszego polskiego medalu olimpijskiego w skokach. Nie ma takiego, który nie słyszałby o tym, że Fortuna do kadry na Sapporo został włączony w ostatniej chwili, że po cudownym pierwszym skoku na Okurayamie, zepsuł drugi, że Waltera Steinera wyprzedził o 0,1 pkt., itd., itd. Czy można zatem napisać o tamtej niezwykłej historii coś odkrywczego mając na uwadze, że sam główny bohater opowiadał o swoim sukcesie setki razy i poświęcił mu dwie książki, w których poruszył każdy detal związany z japońskimi igrzyskami?

Saneczkarze i sędzia z NRD

Odkrywczego pewnie już nie, natomiast istnieją mniej znane, nieco zapomniane źródła, które tamte wydarzenia pokazują z trochę innej perspektywy. Zacznijmy od tego, że polecieć do Japonii zakopiańczykowi pomogli… saneczkarze. Po ich słabym występie podczas mistrzostw Europy w niemieckim Königssee zmniejszono o jednego zawodnika skład drużyny saneczkarskiej wysyłanej do Sapporo. Między innymi dzięki temu furtka do reprezentacji otworzyła się dla Fortuny. Po jego sukcesie reprezentant Polski Lucjan Kudzia powiedział Gazecie Krakowskiej z lekką ironią: - To nam Wojtek zawdzięcza ten medal. Gdybyśmy lepiej spisali się w Königssee, zwyczajnie, by go tu nie było.

Fortunie, jak się okazało po latach, miał również pomóc sędzia z NRD, tak przynajmniej twierdzą szwajcarskie media. W finałowej serii Walter Steiner według niemal wszystkich oceniających długość skoków arbitrów uzyskał 103,5 m. Sędzia ze Wschodnich Niemiec upierał się jednak, by zaprotokołować odległość o pół metra krótszą i ostatecznie przeforsował swój punkt widzenia. Te pół metra zdecydowało o złocie dla reprezentanta Polski.

Taki szary śnieg

W 1980 roku spisał, a pięć lat później wydał swoje wspomnienia najwybitniejszy w historii polski narciarz alpejski, Andrzej "Ałuś" Bachleda-Curuś. W biografii zatytułowanej "Taki szary śnieg" obszerny rozdział poświęcił igrzyskom w Sapporo, na które jechał jako polski faworyt do medalu i największa biało-czerwona nadzieja, z uwagi na świetne wyniki, jaki odnosił wtedy w zawodach Pucharu Świata. Zakopiańczyk oprócz szczegółowego opisu swoich startów podzielił się z czytelnikami kilkoma zakulisowymi informacjami, ciekawostkami z zaplecza sportowych aren japońskich igrzysk.

Bachleda Curuś nie szczędził ostrych słów pod adresem polskich działaczy mających na miejscu wspierać polskich sportowców. Obraz włodarzy polskiego sportu zarysowany przez alpejczyka prezentuje się wyjątkowo groteskowo, by nie rzec tragikomicznie: "Zaraz następnego dnia po naszym rozlokowaniu się zabrakło lekarskiego spirytusu. Podobno było go z pięć litrów i miał pomagać w masażu. Ulotnił się, wyparował, ale poprzez non-iron koszul i poranny, harcerski oddech. Zasłużeni, mocni działacze. Tego samego dnia otrzymaliśmy od organizatorów prezent w postaci tekturowej paczki pełnej drobiazgów. Nie byłoby to warte wzmianki, gdyby nie fakt, że wszystkie paczki przez nas, zawodników, otrzymane były otwarte. Oczywiście nie dostaliśmy ich bezpośrednio z rąk Japończyków, lecz za pośrednictwem naszych działaczy. Paczki były identyczne, otwierane jednak w różny sposób, wskazujący częstokroć na zniecierpliwienie i zawód."

Przed swoim pierwszym olimpijskim startem Bachleda podpatrywał rywalizację na innych sportowych obiektach. Trafił też na trening skoczków narciarskich poprzedzających rywalizację na Miyanomori, który rozgrywany był w bardzo wietrznych warunkach. Przy tej wyjątkowo niesprzyjającej aurze najrówniej prezentował się Fortuna, mający za nic silny, zmienny wiatr. Po prostu robił swoje. Gdy po wywalczeniu szóstego miejsca na mniejszej skoczni panowie spotkali się w pasażu handlowym w Sapporo raczyli się piwem spożywanym "w kuflach większych od nas". Przed konkursem na dużej skoczni Bachleda podarował Fortunie swoją czapkę, w której zdobył medal mistrzostw świata. To był dobry omen.

Spodziewanego medalu w narciarstwie alpejskim w Sapporo nie było. "Ałuś", mimo że w sezonie 1971/72 osiągnął swoją życiową formę, zmagania na japońskich trasach kończył na 9 i 10 miejscu, co przyjęto w kraju ze sporym rozczarowaniem. Podczas pierwszego startu na wyniku zaważył niewłaściwy dobór nart, podczas drugiego drobny uraz. Nic więc dziwnego, że gdy obserwował walkę Fortuny o złoty medal mieszały się w nim uczucia radości i zazdrości:

"Czekając, cholernie Wojtkowi zazdroszczę. Przyjechał taki Wojtuś nikomu nieznany, kurzył faję jedną po drugiej, taki jakiś rudy, piwo popijał z okropnym smakiem i właściwie żył jak zaprzeczenie sportowca. I taki za parę sekund zdobędzie złoty medal olimpijski. A ja na przykład harowałem ciężko, jak wykurzałem papierosa, to targały mną straszliwe wyrzuty sumienia, piwo traktowałem jedynie jako lekarstwo na filtrację nerek, codziennie rano robiłem rozgrzewkę, po osiem, ba, nawet po dziewięć miesięcy w roku zostawiałem swoją żonkę i dzieciaka, żeby tu właśnie najlepiej wypaść i... taka niesprawiedliwość. (...) Więcej już nie rozmyślam, szok i lekkie uczucie zazdrości szybko przechodzi i przemienia się w falę wielkiego zachwytu nad wyczynem Wojtka. Ten mały rudzielec ze sportem (marka papierosów – przyp. red.) w gębie tak wspaniale wyskakał wszystkich, że właściwie wyczyny innych medalistów poszły prawie zupełnie w kąt."

Trzy japońskie porażki

Polski dziennikarz i komentator sportowy, Ryszard Dyja, w swoich wspomnieniach zatytułowanych "Sapporo' 72 – wyprawa po setny medal" podkreśla, że perfekcyjni jako organizatorzy Japończycy podczas trwania igrzysk ponieśli tylko trzy porażki - ulegli nawałnicy, kaprysowi cesarza i... Wojtkowi Fortunie. W pierwszych dniach igrzysk spadło tyle śniegu, że jego ilością można by obdzielić dwie poprzednie olimpiady, w Innsbrucku i Grenoble. Japończycy dzielnie stawiali czoła niesprzyjającej aurze, ale nastał w końcu dzień, gdy z wielkim bólem musieli skapitulować. "Drobiazgowo opracowana batalia załamała się w trakcie biathlonu. Śnieg pokonał technikę oraz dziesiątki kompanii wojska i policji" – pisze Dyja. Zawody przełożono na następny dzień, co najpierw wywołało popłoch wśród organizatorów, a potem poczucie sromotnej porażki.

"Odejście od raz postanowionego planu było w Sapporo zawsze czymś szokującym. Nawet jeżeli dotyczyło samego... cesarza. Głośną stała się sprawa przedłużenia przez cesarza pobytu na jednym ze spotkań hokejowych, działo się to w czasie meczu USA- Szwajcaria. Cesarz Hirohito miał obserwować ten mecz dokładnie 30 minut. Ani sekundy mniej, ani więcej. Zresztą zawsze tam gdzie się zjawiał na zawodach, wychodził w momencie, który określał protokół. (...). Nawet w czasie szalenie pomyślnego dla Japończyków konkursu skoków na średniej skoczni, nie przedłużył swojego pobytu. Opuścił zawody przed rozstrzygnięciem zmagań o medale, mimo że zapowiadało się z góry na wielki triumf skoczków Nipponu".

Medale Wojciecha Fortuny z ZIO Sapporo 1972Medale Wojciecha Fortuny z ZIO Sapporo 1972
fot. Arch. pryw. Wojciecha Fortuny
Prezydent RP Andrzej Duda i Wojciech FortunaPrezydent RP Andrzej Duda i Wojciech Fortuna
fot. Anna Karczewska / PZN

Tym razem jednak Hirohito złamał zasadę od wieków obowiązującą w cesarstwie. Tak rozsmakował się w oglądaniu widowiska, że ani myślał opuścić trybuny. Wywołało to ogólny szok i niedowierzanie. Publiczność nie mogła pojąć tego, co się dzieje.

Dyja wspomina, że podczas rozmowy z Fortuną po konkursie na mniejszej skoczni (na której późniejszy mistrz zajął szóstą pozycję) odniósł wrażenie, że sukces ten nie zrobił na młodym zakopiańczyku większego wrażenia. Fortuna mówił, że skoki na mniejszej skoczni nie są jego specjalnością i myślami był już przy konkursie na Okurayamie, jakby przeczuwał, że najlepsze dopiero przed nim. Podczas wizyty w studiu TVP poprosił o odtworzenie swoich skoków. Dziś niemal każdy nawet treningowy skok zawodnika jest filmowany i potem szczegółowo analizowany na podstawie zapisu video, wówczas jednak sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej. Fortuna wspomniał dziennikarzom, że… po raz pierwszy w życiu widzi siebie w akcji na ekranie monitora.

Lot jednak nieidealny

Łeszek Błażyński w książce "Wojciech Fortuna. Skok do piekła" pisze: "W tamtym czasie mówiono o locie Fortuny jako genialnym, idealnym. O tym, że mógłby znaleźć się w Międzynarodowym Biurze Miar w Sevres pod Paryżem jako wzorzec skoku. Porównywano ten lot do kosmicznego skoku w dal Boba Beamona, który na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku w 1968 roku skoczył 8,90 m.". Nie wszyscy tak jednak uważali. Inne zdanie na ten temat miał... Stanisław Marusarz, który na potrzeby książki Ryszarda Dyi szczegółowo omówił wszystkie fazy skoku i w japońskim locie Fortuny dostrzegł nawet błąd...:

- Przede wszystkim skok "sakramencko" dynamiczny. Pokazały to dzioby nart, bardzo wysoko wniesione do góry. Wojtek idzie twarzą do przodu... Przenosi cały ciężar ciała na palce... Z palców wyszło też odbicie z progu... Po wyjściu z progu następuje natychmiastowy podmuch powietrza – czołowe uderzenie wiatru. Dla takiego jak Wojtek "koliberka" nie można sobie było lepiej wymarzyć, jak to czołowe uderzenie wiatru! Wojtek jest niesiony, wiatr idealnie idzie pod deski... Niesie jak złoto! Chłopak wytrzymuje to uderzenie znakomicie, choć mu ono minimalnie rozwarło nogi. Kiedy się znalazł na wysokości punktu kulminacyjnego, w sektorze najwyższego pułapu – tu właśnie miało miejsce natarcie wiatru... Obserwowałem to bardzo dokładnie, deski minimalnie zafalowały... Wojtek spokojniutko je wyrównał. Popełnił jednak minimalny błąd – za... wcześnie podszedł do lądowania – choć się to może wydać nieprawdopodobne, bo wszyscy przecież widzieli, że "dusił" długość niemal do samego końca, że nosem dotykał niemal czubków nart. A jednak, ciut ciut za wcześnie: podciągnął nogi i automatycznie już skrócił ten skok o złoty medal olimpijski o przynajmniej o dwa metry...

„Na pewno nas nie zawiedzie”

Po igrzyskach w polskiej prasie pisano: „Martwi się pani Barbara Fortunowa, matka złotego medalisty, czy syn po olimpiadzie udźwignie duży ciężar odpowiedzialności. Czy w dalszym ciągu zadziwiał będzie wszystkich swoimi skokami. Podobne kłopoty mają jego wychowawcy. Zmartwienia to chyba przedwczesne. Przed Wojtkiem długa i na pewno bogata kariera światowej sławy sportowca”.  Wiary w prawidłowy rozwój kariery Fortuny nie ukrywał jego największy guru i jednocześnie największy guru wszystkich polskich narciarzy, Stanisław Marusarz: - Czułem się powołany do przekazania Wojtkowi, że spoczywa na nim wiele obowiązków, że musi być wzorem dla młodzieży jako sporto­wiec i jako człowiek. Ale nie było to „kazanie”. Znam Wojtka już 10 lat. Wiem, że jest ambitny, że ma ogromne serce do sportowej walki, że narty kocha i dlatego nie obawiam się, żebyśmy mogli się na nim zawieść.

Pierwsze wypowiedzi złotego medalisty po powrocie do kraju mogły wskazywać, na to, że 19-letni młodzian, wie jak się powinien zachować po odniesieniu sukcesu i w jaki sposób kierować swoim życiem i karierą: - Ja naprawdę nie chcę być żadnym bohaterem ani gwiazdorem. Wiem, że sukcesy mogą łatwo zawrócić w głowie. Moi rodzice i trenerzy dają mi dobre rady, a myślę że praca również mi pomoże i nie zrobi ze mnie gwiazdora. Szczególnie wzruszyły mnie i przejęły słowa Stanisława Marusarza w czasie powitania w Zakopanem. Chcę być godny tego, zaufania, jakim mnie on obdarzył.

Jak było dalej, wszyscy doskonale wiemy. Fortunę wprzęgnięto w wielką machinę propagandową, a niedoświadczony życiowo młodzian nie poradził sobie z ciężarem popularności. W niegdysiejszej rozmowie z naszym portalem opowiedział o tym, jak z dnia na dzień zmieniło się jego życie:  - Byłem obwożony po Polsce jak małpa. Jak nie do Krakowa, to do Katowic czy do Warszawy. Nikt nie powiedział wtedy: dość, dajcie mu spokój, przecież sezon się jeszcze nie skończył. Przychodziłem rano do klubu, pakowano mnie do Nyski, a ja nawet nie wiedziałem, dokąd jedziemy. Nie zdążyłem jeszcze nawet po posiłku ust wytrzeć i już słyszałem: wyjeżdżamy! Fortuna do Nyski! Pamiętam raz taką sytuację, że pytam kierowcy, Jaśka, dokąd jedziemy. On nie bardzo chciał mi powiedzieć. Okazało się potem, że bał się, że ucieknę kiedy się dowiem, że jedziemy właśnie do Poronina składać kwiaty w muzeum Lenina. Sami towarzysze, pułkownicy, wojsko, milicja, działacze, a ja w środku trzymam wieniec i składam go Leninowi. Ja zapomniałem nawet o tej sytuacji, ale po trzydziestu latach jedna z osób, która była uczestnikiem tego wydarzenia, przypomniała mi o nim. Mówi do mnie, śmiejąc się, nie podskakuj, bo ja mam zdjęcie, które może Cię skompromitować. No i tak to wyglądało. A nie daj Boże, bym się zbuntował i odmówił uczestnictwa w takich wydarzeniach. Zostałbym najpewniej zawieszony, zabrano by mi stypendium.

Czytaj też: "Zdobyłem złoto, ale przegrałem igrzyska" - Yukio Kasaya o porażce z Fortuną


Adrian Dworakowski, źródło: Informacja własna
oglądalność: (5964) komentarze: (24)

Komentowanie jest możliwe tylko po zalogowaniu

Zaloguj się

wątki wyłączone

Komentarze

  • fridka1 profesor
    @Man_of_the_Day

    Ja pamiętam rok 2001 i wspólny wywiad Małysza i Schmitta dla RTL. Zapytano go czy mówi po niemiecku, on po polsku odpowiedział "bardzo mało" po czym wydukał tylko guten morgen i skispringen. Przez większość kariery wszędzie chodził z tłumaczem. Nawet dziś zapytany czy kumplował się ze Svenem i Martinem mówi, że było to trudne właśnie przez barierę językową. Miklas, za którym nie przepadam, mówił także o Adamie, że był prostym chłopakiem z prostej rodziny mającym problemy ze skleceniem zdania przed kamerą i o tym jak bardzo wyrobił się z czasem. Ja też to widzę i też doceniam.

  • Man_of_the_Day stały bywalec
    @fridka1

    Nie przesadzaj ze słowem "nikt", bo to wygodne, ale nieuprawnione uogólnienie. Tym bardziej że większość przykładów uwielbienia, jakim obdarzono tę dwójkę sportowców, można dziś zobaczyć tylko w archiwach takich programów, jak "Teleexpress". Mimo to nawet teraz wystarczy 10 sekund googlowania, żeby znaleźć zaprzeczenie Twojej tezy, mówiącej o piosence.

    Jak już powiedziałem, "Kowalczykomania" nie była tak silna, jak "Małyszomania", ale wynikało to z innych (wymienionych przeze mnie) powodów niż te, o których pisałaś. Ty twierdzisz, że za taki stan rzeczy odpowiada patriarchat i seksizm, co jest podejściem wybitnie feministycznym. Uważasz nawet, że w przypadku Justyny żadnej "-manii" nie było, a przecież jednym z jej przejawów, podobnie jak u Adama, było znalezienie wspólnego "narodowego" wroga. Dla Małysza (w oczach opinii publicznej) byli nim Niemcy ze Svenem Hannawaldem na czele; dla Kowalczyk - norweskie astmatyczki.

    Co do wizerunku Justyny, to przede wszystkim widziano w niej twardą góralkę, która nie daje sobie dmuchać w kaszę. Wbrew temu, co sugerujesz, to ludziom imponowało. Notabene moim zdaniem popularność Kowalczyk była dużo większa niż popularność, jaką kiedykolwiek cieszył się dość zwyczajny mężczyzna, Kamil Stoch.

    Co do znajomości języka niemieckiego u Małysza, to najstarsze filmiki, które znalazłem, a które pokazują, jak Adam udziela wywiadu po niemiecku, pochodzą z sezonu 2006/2007. Czyli sprzed 15-16 lat. Wątpliwe, by nauczył się języka zaledwie chwilę wcześniej, zresztą pamiętam, że takie wywiady słyszałem już dawniej. Przyznam jednak, że niepotrzebnie napisałem o "dobrej" znajomości języka, chodziło mi bowiem o taką znajomość, która pozwalała Małyszowi wypowiadać się bez obecności tłumacza.

  • Wojciechowski profesor
    @Man_of_the_Day

    Z całym szacunkiem, ale w czasach wybuchu Małyszomanii rzeczony Mistrz nie mówił po niemiecku prawie wcale, a kwestia jego wyznania była ośmiorzędna (w zasadzie ta sprawa w przypadku 99% sportowców nie gra żadnej roli).

  • fridka1 profesor
    @Man_of_the_Day

    Nikt się do Justyny nie modlił, nie stawiał jej pomników, nie malował jej obrazów i nie pisał o niej piosenek jak o Adamie. Małysz niemieckiego dopiero się uczył, nie mówił dobrze, nie mówi zresztą do tej pory. Mówił za to nawet po polsku z cała masą błedów typu "podeszed do mnie premier", "kibice trzymiom kciuki". Justyna już w czasach starów mówiła w miarę płynnie po angielsku i miała wyższe wykształcenie. Małysz wszystko nadrabiał po karierze.

  • Man_of_the_Day stały bywalec
    @fridka1

    "Kowalczykomania" zdecydowanie istniała, natomiast nie była tak silna z dwóch powodów. Po pierwsze (o czym już wspomniałem): biegi nie cieszyły się takim zainteresowaniem, jak skoki. Po drugie: "Małyszomania" eksplodowała wcześniej.

    Adam już około 20 lat temu udzielał wywiadów po niemiecku.

  • fridka1 profesor
    @Man_of_the_Day

    Chodzi mi o to, że Justyna nie była fenomenem socjologicznym, zjawiskiem społecznym, nie było "Kowalczykomanii". Małysz dobrze mówiący o niemiecku? Może teraz, 20 lat temu ledwo dukał guten morgen gdy niemiecka telewizja go zapytała czy zna słowo po niemiecku.

  • Man_of_the_Day stały bywalec
    @fridka1

    Oj, widzę, że kolejny raz starasz się budować wokół siebie aurę obiektywizmu i rzetelności poprzez "plucie we własne gniazdo". Naprawdę nie tędy droga. Ze swojej strony polecam zdrowy, złoty środek - bo to z reguły tam leży prawda.

    Co do meritum... Wbrew temu, co sugerujesz, Justyna Kowalczyk była absolutną bohaterką narodową. Regularnie potwierdzały to różne plebiscyty. Z kolei Małysz był absolutnym bohaterem mimo tego, że NIE BYŁ EVERYMANEM. Przynajmniej nie w kontekście tożsamości społeczno-narodowej, do której nawiązałaś. A dlaczego? Dlatego że Adam, jako luteranin dobrze mówiący po niemiecku, nie był "lustrem", w którym swoje odbicie mógł znaleźć przeciętny Polak. Tym bardziej że przeciętność, o której piszesz, ma charakter pejoratywny, a zatem "powinna" zawierać też element ksenofobiczny. Element, którego - co warto podkreślić - niezliczeni fani Małysza jakoś w sobie nie odnaleźli. Wbrew temu, czego uparcie starasz się doszukać.

  • fridka1 profesor
    @Man_of_the_Day

    Z Kowalczyk to jeszcze inna sprawa. Małysz był "everymenem" i ucieleśnieniem tamtej Polski czyli trochę bieda, brzydota i kicz, ale wielkie ambicje i coraz większe możliwości. A Justyna? "To nie jest kraj dla silnych kobiet" Tu się kultywuje "cnoty niewieście", a baby (nawet na tym forum) " wysyła "do garów". Justyna zawsze mówiła co myśli nawet kosztem sympatii społecznej. Małysz był poza skocznią ponadprzeciętnie przeciętny, a my jako społeczeństwo lubimy podobnych do siebie, a nie kogoś kto się wyróżnia, takim mówimy, że się wywyższają i sprowadzamy do swojego poziomu, a nie chcemy im dorównać czy brać przykład.

  • Man_of_the_Day stały bywalec
    ...

    Obwożony byłby każdy, ale zgadzam się z @Wojciechowskim, że skoki narciarskie posiadały w Polsce największy potencjał. Jeden z atutów to wspomniana spektakularność i swego rodzaju "romantyzm", który sprawia, że w ludziach ryzykujących życie w walce z naturą widzimy herosów. My, Polacy, za sprawą naszej historii lubimy bohaterską, piękną walkę - nawet jeśli nie jest zwieńczona sukcesem. Innym atutem jest fakt, że największą legendą polskiego narciarstwa był (i chyba wciąż jest) kojarzony głównie ze skokami Stanisław Marusarz, a najsłynniejszym obiektem sportów zimowych, wręcz "świątynią" - Wielka Krokiew.

    Polskie skoki narciarskie były jak uśpiony wulkan, który przebudził się na przełomie XX i XXI wieku. Przykład biegów narciarskich i Justyny Kowalczyk doskonale pokazuje, że dyscyplina, która miała zerowy potencjał, nie przyciągnie rzeszy fanów, nawet jeśli jej wybitny przedstawiciel cieszy się olbrzymią popularnością i szacunkiem. To pokazuje też jeszcze jedną rzecz. Mianowicie to, że inwestowanie w sporty, które nie budzą zainteresowania w danym kraju i nie oddziałują na ogólną świadomość, mija się z celem i jest prostą drogą do marnotrawienia pieniędzy. Nic na siłę.

  • Wojciechowski profesor
    @Kolos

    Pozostanę przy swoim zdaniu – cyrk wokół Fortuny był jak dla mnie dlatego aż tak duży, że sama dyscyplina cieszyła się u nas większą popularnością niż większość innych zimowych (o ile nie wszystkie), Fortuna zdobył ten medal w sposób spektakularny (drugi skok drugim skokiem, ale pierwszy do dziś jest symbolem), ale też był jeszcze młodzieńcem, który znikąd pokonał śmietankę skoków. To działało na wyobraźnię. No i do tego trafił na początki absurdalnej epoki propagandy sukcesu Gierka, choć to na marginesie.

  • Kolos profesor
    @Wojciechowski

    Robiłby, jeśli był to byłpierwszy w historii złoty medalista zimowych IO, do tego 1 na 4 medale w ogóle zdobytych. A tak było z Fortuną. Gdyby go zdobył ktoś w saneczkarstwie, kombinacji norweskiej czy bobslejach byłoby to samo.

  • Arturion profesor
    @Wojciechowski

    Ale wymienieni przez ciebie sportowcy nie zdobyli złota olimpijskiego. Zgadzam się, że wykorzystano by propagandowo na maksa każdego złotego medalistę IO, bo w PRL to był jedyny złoty medal zimowych IO.

  • Arturion profesor
    @fridka1

    Przez pewien, dość długi, czas Polacy w tym (bojery) byli bardzo dobrzy. Podobnie w szybownictwie i sportach lotniczych.

  • Wojciechowski profesor
    @fridka1

    A z Łuszczka robiono boga, z saneczkarzy, z Bafhledy-Curusia czy sióstr Tlałek? No nie wydaje mi się i nie wydaje mi się też, żeby ktokolwiek z nich mógłby być tak obwożony. Naszych medalistek panczenistek ze Squaw Valley też nie obwożono.

    Na skoki do Zakopanego waliły tysiące nawet w czasach zupełnej beznadziei, jak w 1990, gdy po odejściu Fijasa przyszłość naszych skoków rysowała się w takich barwach, jak dziś w Czechach czy Finlandii, albo i gorzej. Skoki mają jeden wielki atut – spektakularność lotu, tego odwiecznego marzenia człowieka...

  • fridka1 profesor
    @Skokownik

    Polecam gazetkę "Retro Nostalgia", jest jeszcze w kioskach, jest o Fortunie cały artykuł. Mieszka na Suwalszczyźnie, w Gorczycy, podobno nie pije, prowadzi życie emeryta, do Zakopanego go nie ciągnie po tym jak władze wymeldowały go sądownie z jego domu gdy akurat przebywał w Stanach zajmując sę budowlanką czy tam malowaniem płotów. Pamiętam lata temu telenowelę dokumentalną "Zielona karta" o Polakach w USA, w jednym odcinku był Pan Wojciech. Chwali się dziś, że zorganizował wystawę "Od Marusarza do Małysza" i oprowadza po niej wycieczki, bo ma na to czas i chęci.

  • fridka1 profesor
    @Wojciechowski

    Śmiem wątpić. Pamiętam jak "przed Małyszem" modlono się by jakaś jazda żaglówką po lodzie została dyscypliną olimpijską, bo akurat jakiś Polak był w tym dobry. Była taka nędza w sportach zimowych, że Boga robiono z każdego kto się napatoczył. Grzegorza Filipowskiego pamiętają chyba wszyscy w odpowiednim wieku. Ja pamiętam jeszcze wielkie dmuchanie balonika przed startem Jaromira Radke w panczenach, skończyło się na 5 miejscu, ale to już były lata -te.

  • Wojciechowski profesor
    @Kolos

    Swoją drogą to kolejny kamyczek do ogródka tych, którzy opowiadają, że przed Małyszem skoki nikogo w Polsce nie obchodziły. Przecież nikt nie robiłby takiego cyrku z mistrzem olimpijskim w saneczkarstwie, biathlonie czy kombinacji norweskiej.

  • Kolos profesor
    @fridka1

    Nie siedział, dostał wyrok w zawiasach, w areszcie spędził wszystkiego 10 dni, kaucję wpłacił... Tatrzański związek narciarski. Przynajmniej tak mówi Wikipedia. To jednak wszystko wiele lat po Sapporo.

    Zaraz po było to co opowiadał Fortuna wiele razy - objazdówka, spotkania, wizyty... W czasach PRL nie mógł takich rzeczy uniknąć. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, generalny brak sukcesów sportach zimowych i sensacyjność zdobycia złotego medalu w tamtych czasach.

  • Wojciechowski profesor
    @Julixx05

    Bystøl miał wtedy 27 lat, on się dość późno przebił do PŚ.

  • fridka1 profesor
    @Julixx05

    Norweg ma dwa indywidualne medale igrzysk, miał o prostu dobry tydzień, jak Wellinger w Korei (chociaż Andreas miał też srebra MŚ). Fortuna sprartolił drugi skok, mało kto pamięta ile wtedy skoczył, mówi się tylko o tych 111 metrach. Problemem Fortuny były też czasy w jakich skakał, "wizyty w zakładach pracy", wygrane dolary, które sobie przywłaszczył działacz jeden z drugim, każdy mu stawiał, a on nie odmawiał, potem założył rodzinę i już równia pochyła. Facet siedział za pobicie konkubiny, nigdy nie był aniołkiem, czasy też nie sprzyjały.

Regulamin komentowania na łamach Skijumping.pl