Strona główna • Polskie Skoki Narciarskie

Okiem Samozwańczego Autorytetu: Nowa normalność i stara normalność

Bomba poszła w górę. Wyścig trwa, za nami pierwsza prosta. Tradycyjna już inauguracja w Wiśle pokazała, że skoki w nowej normalności są możliwe. Ale też przypomniała nam, jak wygląda ta stara normalność.


Zacznijmy od gratulacji dla organizatorów. W zgodnej opinii dziennikarzy, sportowców i sztabów, Wisła spisała się w roli organizatora zawodów w dobie pandemii bez zarzutu. W dodatku udało się coś, co w Wiśle zawsze przysparzało najwięcej problemów. Zeskok skoczni wreszcie przestał przyprawiać wszystkich o ból głowy. Jednych w przenośni, innych (tych co nie radzili sobie z lądowaniem) całkiem dosłownie. Choć rok temu dyrektor skoczni Andrzej Wąsowicz twierdził, że walka z pogodą w środku jesieni jest już ponad jego siły, to jednak postanowił spróbować raz jeszcze. I to z najlepszym, jak dotychczas, efektem. Jeden upadek przez cały weekend. Zaznaczmy, że ewidentnie w przypadku, gdy zawodnik przeciągnął skok. Strefa lądowania i odjazdu była zdaniem delegata technicznego przygotowana idealnie. Odpowiednio miękka, perfekcyjnie równa. Nie zmienia to mojej ogólnej opinii na temat listopadowej inauguracji, którą wyraziłem rok temu w felietonie „Zawartość sportu w sporcie”. Ale z całą pewnością cieszy fakt, że da się przynajmniej tę imitację śniegu przygotować tak,  by była bezpieczna dla sportowców.

Produkcja śniegu na skoczni w Wiśle

Co nas jeszcze mogło ucieszyć w ten weekend? Wygranie kwalifikacji przez Kamila Stocha. To był fajny prognostyk. Niestety, Kamilowi przyplątała się migrena i na prognostyku się skończyło. Czy cieszy nas trzecie miejsce drużyny w sobotnim konkursie? Raczej umiarkowanie kontentuje. Biorąc pod uwagę piątkowe skoki czy sobotnią serię próbną, trzecie miejsce było planem minimum. To minimum udało się zrealizować.

Niedziela, z gracją starej ciotki gubiącej przy niedzielnym obiedzie sztuczną szczękę w talerzu z pomidorową, przypomniała nam starą normalność skoków narciarskich. W sumie fajnie, że dopiero niedziela, nie piątek. W piątek czy sobotę mogliśmy cieszyć się jeszcze z powrotu naszej ukochanej dyscypliny, chłonąć biel zeskoku, dźwięk nart szorujących o rozbieg i ogólnie jarać się tym, czym każdy z nas najbardziej się jara w tym najcudowniejszym na świecie sporcie. Dopiero w niedzielę dopadły nas stare zmory: wariujące strzałki, czerwone światełko, dłuższe i krótsze przerwy w skakaniu. I kwintesencja tego stanu – metry, które zbyt często były przełożeniem tchnień Eola, nie klasy sportowej zawodników. Nie ma sensu się tym frustrować. Trzeba pogratulować tym, co oprócz przywiezienia na skocznię świetnej dyspozycji trafili jeszcze na łut szczęścia. I życzyć pechowcom, by w przekroju sezonu los oddał to, co zabrał na zboczu Cienkowa.

Rzućmy okiem na  „who is who in skoki – listopad 2020”. Na pierwszy rzut niewiele się zmieniło w porównaniu z końcówką zeszłego sezonu. Najbardziej widoczną różnicą jest Halvor Egner Granerud. Norweg zwrócił na siebie uwagę dwa lata temu, notując kilka dobrych wyników, między innymi w Engelbergu i Zakopanem. Kolejna zima była jeszcze lepsza. Wicemistrz świata juniorów (Râșnov 2016) otarł się nawet o podium w Sapporo. Ostatecznie w PŚ został sklasyfikowany na 15. miejscu. Z Norwegów lepsi tamtej zimy byli tylko Johansson i Forfang. A następnej zimy Granerud przepadł. Po przeciętnych występach w PK nawet tam stracił miejsce w kadrze. Trochę niespodziewanie dostał szansę w PŚ w Rumunii i jej nie wykorzystał. Latem w Wiśle się nie pojawił (zresztą Alexander Stöckl posłał do Polski tylko trzech skoczków) więc trudno było coś o jego formie powiedzieć. Błysnął srebrnym medalem na krajowym czempionacie w Trondheim. W ten weekend potwierdził, że drzemie w nim moc. Czy przebudziła się na dobre, to będzie można powiedzieć w marcu. Ale bez zbędnego ryzyka można stwierdzić, że będzie tej zimy zawodnikiem liczącym się w czołówce. Jego problemem była do tej pory chimeryczność, a przecież Granerud nie jest już nieopierzonym juniorem. W PŚ debiutował w wieku 20 lat, teraz liczy już sobie ich 24. Jeśli będzie potrafił ustabilizować formę – będzie kandydatem do trofeów. Jeśli nie – skończy się pewnie pojedynczymi miejscami na podium, przeplatanymi słabszymi występami. Z odpadaniem w pierwszej serii włącznie.

Halvor Egner Granerud

Tymczasem reflektory skupione są na Markusie Eisenbichlerze. Czy też na popularnej Ajzenbiśli – jak chce Sebastian Szczęsny. W Wiśle wygrał swój drugi pucharowy konkurs (Ajzenbiśla, nie Szczęsny). Pierwszy raz dokonał tego w Planicy i było to 22 marca 2019 roku. A teraz wygrał 22 listopada. Jeśli dodamy, że tytuł w Seefeld (a właściwie w Innsbrucku) wywalczył 23 lutego, mamy gratkę dla tych, co w skokach jarają się cyframi, a w życiu czarną magią. Mistrz Świata z Seefeld został po raz pierwszy w swej karierze liderem PŚ. Poprzednim niemieckim liderem PŚ był Karl Geiger. Dla Karla tamto liderowanie nie zakończyło się ostatecznie sukcesem. Jak doskonale pamiętamy, Puchar zdobył wtedy Stefan Kraft. Eisenbichlerowi pewnie marzy się pójść w ślady innego Niemca. Ponad 20 lat temu Martin Schmitt, broniąc zresztą tytułu wywalczonego rok wcześniej, został pierwszym liderem kolejnego sezonu i nie oddał plastronu aż do finału w Planicy.

A wracając na chwilę do prognostyku Kamila. Trzymajmy się tego piątkowego prognostyku. Bo to ważne przede wszystkim w kontekście mistrzostw świata w lotach. Pojedynczych konkursów Kamil powygrywał na pęczki, Kryształowe Kule ma dwie, tak samo ze złotymi orłami. Jest też mistrzem świata i mistrzem olimpijskim. Ale z lotów ma „tylko” srebro. I choć dla 99,9% skoczków to „tylko” to jest „aż”, choć w opinii wielu fanów medal z lotów to najmniej cenne z najbardziej cennych trofeów, to przecież każdy fan skoków wie, o co toczy się gra. O Wielkiego Szlema w Skokach. Coś, co ma tylko Nykänen.

Ok, odleciałem trochę z tymi lotami. Wróćmy na chwilę do Wisły. Nie raz i nie dwa pisałem, że lubię konkursy drużynowe. Choć skoki to w zasadzie sport indywidualny i robienie z niego rywalizacji drużynowej wydaje się być nieco wymuszone, to jednak pociąga mnie ta koncepcja. Ale do czasu. A czasy mamy takie, że dominacja Żelaznej Szóstki staje się wręcz nieznośna, a do zawodów rzadko kiedy przystępuje więcej, niż 9 zespołów. I w tych okolicznościach przyrody i tego, niepowtarzalnej, konkursy drużynowe stają nudne jak flaki z olejem. To moim zdaniem kolejne wyzwanie dla Sandro Pertile. Być może trzeba odświeżyć jakoś ich formułę, albo ograniczyć ich częstotliwość. Na razie mamy działania idące w przeciwnym kierunku. Ponieważ pandemia stwarza zagrożenie, że na starcie mogłoby się stawić mniej, niż 8 zespołów, FIS zmniejszył wymagany limit do 6. A więc – nieważne, że rywalizacja taka ma mały sens i coraz gorszą widowiskowość – róbmy ją pomimo to. Ja bym chciał, żeby wymyślono coś, co sprawi, że te konkursy znów staną się ciekawe. A tymczasem będziemy coraz częściej oglądać pierwsze serie, po których nikt nie odpada.

Sandro Pertile

A przecież nowemu dyrektorowi nie brak fantazji i nie boi się stawiać na pomysły nowatorskie. Udowodnił to propozycją, by kibicem mogli oglądać mistrzostwa w Planicy z samochodów ustawionych na parkingu skoczni. Normalnie pomysł byłby odebrany jako żart. Ale w czasie epidemii wcale nie wydaje się taki głupi. W USA kina samochodowe są bardzo popularne, a obecnie przeżywają druga młodość. Przed pandemią istniały też na Wyspach Brytyjskich, a od pół roku ich liczba rośnie błyskawicznie. Potrzeba matka wynalazku, a od czasu, gdy pojawił się koronavirus SarsCov 2, potrzeby i wynalazki mnożą się, jak grzyby po deszczu. Pytanie tylko, czy ktoś sprawdził w praktyce,  jaka jest widoczność z parkingu w Planicy. Z tego co pamiętam, jest on znacznie oddalony i widoczność jest kiepska. Trzeba by na pewno wspomagać się telebimami, a wtedy przebywanie na terenie skoczni może dla wielu osób stracić sens. Z drugiej strony przecież i tak na koncertach rockowych wielu ludzi ogląda muzyków tylko na telebimach, bo w naturze widać tylko małe figurki skaczące po widocznej w oddali scenie. Jeśli pomysł zostanie zrealizowany i wypali, będzie to niewątpliwie sukces Włocha.

I znów odleciałem z Wisły do Planicy. Widać, właśnie w tym kierunku wieje. Czas kończyć. Jako że pierwszy felieton tej zimy, to daruję sobie tabelki, co chyba i tak już jest tradycją.

Cytat zupełnie na temat:

Jakub Kot: „Zawodnik czuje, że ta narta mu gra.”

Ale skecze Monty Pythona, czy Marsz Żałobny Chopina?

Cytat zupełnie nie na temat:

„James Bond ma licencję na zabijanie, a my na kłamanie. Tylko dla niepoznaki nazywamy ją dyplomem ukończenia studiów prawniczych.

Remigiusz Mróz

I to by było na tyle z Wisły. Pierwsze koty za płoty, pierwsze śliwki robaczywki, nie róbmy draki, od tego są rumaki. Za tydzień rumaków nie będzie, będą renifery. Prócz reniferów dwie rzeczy są pewne: - karjalanpaisti i mróz. Prognozy nie przewidują tym razem arktycznych warunków. Mrozik ma być lekki, śniegu akurat tyle ile trzeba, wiatr w wartościach akceptowalnych. To jak już ma być taka sielanka, to może jeszcze jakieś polskie zwycięstwo?   

***

Felieton jest z założenia tekstem subiektywnym i wyraża osobistą opinię autora, nie stanowiąc oficjalnego stanowiska redakcji. Przed przeczytaniem tekstu zapoznaj się z treścią oświadczenia dołączonego do artykułu, bądź skonsultuj się ze słownikiem i satyrykiem, gdyż teksty z cyklu "Okiem Samozwańczego Autorytetu" stosowane bez poczucia humoru zagrażają Twojemu życiu lub zdrowiu. Podmiot odpowiedzialny - Marcin Hetnał, skijumping.pl. Przeciwwskazania - nadwrażliwość na stosowanie językowych ozdobników i żartowanie sobie z innych lub siebie. Nieumiejętność odczytywania ironii. Nadkwasota. Zrzędliwość. Złośliwość. Przewlekłe ponuractwo. Funkcjonalny i wtórny analfabetyzm. Działania niepożądane: głupie komentarze i wytykanie literówek. Działania pożądane - mądre komentarze, wytykanie błędów merytorycznych i podawanie ciekawostek zainspirowanych tekstem. Kamil Stoch ostrzega - nie czytanie felietonów Samozwańczego Autorytetu grozi poważnymi brakami wiedzy powszechnej jak i szczegółowej o skokach.

P.S. Kochani, nie karmcie mi tu trolli. Ja też się będę starał.