Strona główna • Historia Skoków Narciarskich

50 lat temu Wojciech Fortuna został mistrzem olimpijskim

Nie ma chyba kibica skoków ani ogólnie rzecz biorąc sportu, który nie znałby okoliczności, tego co wydarzyło się dokładnie 50 lat temu, czyli zdobycia pierwszego polskiego medalu olimpijskiego w skokach. Nie ma takiego, który nie słyszałby o tym, że Fortuna do kadry na Sapporo został włączony w ostatniej chwili, że po cudownym pierwszym skoku na Okurayamie, zepsuł drugi, że Waltera Steinera wyprzedził o 0,1 pkt., itd., itd. Czy można zatem napisać o tamtej niezwykłej historii coś odkrywczego mając na uwadze, że sam główny bohater opowiadał o swoim sukcesie setki razy i poświęcił mu dwie książki, w których poruszył każdy detal związany z japońskimi igrzyskami?

Saneczkarze i sędzia z NRD

Odkrywczego pewnie już nie, natomiast istnieją mniej znane, nieco zapomniane źródła, które tamte wydarzenia pokazują z trochę innej perspektywy. Zacznijmy od tego, że polecieć do Japonii zakopiańczykowi pomogli… saneczkarze. Po ich słabym występie podczas mistrzostw Europy w niemieckim Königssee zmniejszono o jednego zawodnika skład drużyny saneczkarskiej wysyłanej do Sapporo. Między innymi dzięki temu furtka do reprezentacji otworzyła się dla Fortuny. Po jego sukcesie reprezentant Polski Lucjan Kudzia powiedział Gazecie Krakowskiej z lekką ironią: - To nam Wojtek zawdzięcza ten medal. Gdybyśmy lepiej spisali się w Königssee, zwyczajnie, by go tu nie było.

Fortunie, jak się okazało po latach, miał również pomóc sędzia z NRD, tak przynajmniej twierdzą szwajcarskie media. W finałowej serii Walter Steiner według niemal wszystkich oceniających długość skoków arbitrów uzyskał 103,5 m. Sędzia ze Wschodnich Niemiec upierał się jednak, by zaprotokołować odległość o pół metra krótszą i ostatecznie przeforsował swój punkt widzenia. Te pół metra zdecydowało o złocie dla reprezentanta Polski.

Taki szary śnieg

W 1980 roku spisał, a pięć lat później wydał swoje wspomnienia najwybitniejszy w historii polski narciarz alpejski, Andrzej "Ałuś" Bachleda-Curuś. W biografii zatytułowanej "Taki szary śnieg" obszerny rozdział poświęcił igrzyskom w Sapporo, na które jechał jako polski faworyt do medalu i największa biało-czerwona nadzieja, z uwagi na świetne wyniki, jaki odnosił wtedy w zawodach Pucharu Świata. Zakopiańczyk oprócz szczegółowego opisu swoich startów podzielił się z czytelnikami kilkoma zakulisowymi informacjami, ciekawostkami z zaplecza sportowych aren japońskich igrzysk.

Bachleda Curuś nie szczędził ostrych słów pod adresem polskich działaczy mających na miejscu wspierać polskich sportowców. Obraz włodarzy polskiego sportu zarysowany przez alpejczyka prezentuje się wyjątkowo groteskowo, by nie rzec tragikomicznie: "Zaraz następnego dnia po naszym rozlokowaniu się zabrakło lekarskiego spirytusu. Podobno było go z pięć litrów i miał pomagać w masażu. Ulotnił się, wyparował, ale poprzez non-iron koszul i poranny, harcerski oddech. Zasłużeni, mocni działacze. Tego samego dnia otrzymaliśmy od organizatorów prezent w postaci tekturowej paczki pełnej drobiazgów. Nie byłoby to warte wzmianki, gdyby nie fakt, że wszystkie paczki przez nas, zawodników, otrzymane były otwarte. Oczywiście nie dostaliśmy ich bezpośrednio z rąk Japończyków, lecz za pośrednictwem naszych działaczy. Paczki były identyczne, otwierane jednak w różny sposób, wskazujący częstokroć na zniecierpliwienie i zawód."

Przed swoim pierwszym olimpijskim startem Bachleda podpatrywał rywalizację na innych sportowych obiektach. Trafił też na trening skoczków narciarskich poprzedzających rywalizację na Miyanomori, który rozgrywany był w bardzo wietrznych warunkach. Przy tej wyjątkowo niesprzyjającej aurze najrówniej prezentował się Fortuna, mający za nic silny, zmienny wiatr. Po prostu robił swoje. Gdy po wywalczeniu szóstego miejsca na mniejszej skoczni panowie spotkali się w pasażu handlowym w Sapporo raczyli się piwem spożywanym "w kuflach większych od nas". Przed konkursem na dużej skoczni Bachleda podarował Fortunie swoją czapkę, w której zdobył medal mistrzostw świata. To był dobry omen.

Spodziewanego medalu w narciarstwie alpejskim w Sapporo nie było. "Ałuś", mimo że w sezonie 1971/72 osiągnął swoją życiową formę, zmagania na japońskich trasach kończył na 9 i 10 miejscu, co przyjęto w kraju ze sporym rozczarowaniem. Podczas pierwszego startu na wyniku zaważył niewłaściwy dobór nart, podczas drugiego drobny uraz. Nic więc dziwnego, że gdy obserwował walkę Fortuny o złoty medal mieszały się w nim uczucia radości i zazdrości:

"Czekając, cholernie Wojtkowi zazdroszczę. Przyjechał taki Wojtuś nikomu nieznany, kurzył faję jedną po drugiej, taki jakiś rudy, piwo popijał z okropnym smakiem i właściwie żył jak zaprzeczenie sportowca. I taki za parę sekund zdobędzie złoty medal olimpijski. A ja na przykład harowałem ciężko, jak wykurzałem papierosa, to targały mną straszliwe wyrzuty sumienia, piwo traktowałem jedynie jako lekarstwo na filtrację nerek, codziennie rano robiłem rozgrzewkę, po osiem, ba, nawet po dziewięć miesięcy w roku zostawiałem swoją żonkę i dzieciaka, żeby tu właśnie najlepiej wypaść i... taka niesprawiedliwość. (...) Więcej już nie rozmyślam, szok i lekkie uczucie zazdrości szybko przechodzi i przemienia się w falę wielkiego zachwytu nad wyczynem Wojtka. Ten mały rudzielec ze sportem (marka papierosów – przyp. red.) w gębie tak wspaniale wyskakał wszystkich, że właściwie wyczyny innych medalistów poszły prawie zupełnie w kąt."

Trzy japońskie porażki

Polski dziennikarz i komentator sportowy, Ryszard Dyja, w swoich wspomnieniach zatytułowanych "Sapporo' 72 – wyprawa po setny medal" podkreśla, że perfekcyjni jako organizatorzy Japończycy podczas trwania igrzysk ponieśli tylko trzy porażki - ulegli nawałnicy, kaprysowi cesarza i... Wojtkowi Fortunie. W pierwszych dniach igrzysk spadło tyle śniegu, że jego ilością można by obdzielić dwie poprzednie olimpiady, w Innsbrucku i Grenoble. Japończycy dzielnie stawiali czoła niesprzyjającej aurze, ale nastał w końcu dzień, gdy z wielkim bólem musieli skapitulować. "Drobiazgowo opracowana batalia załamała się w trakcie biathlonu. Śnieg pokonał technikę oraz dziesiątki kompanii wojska i policji" – pisze Dyja. Zawody przełożono na następny dzień, co najpierw wywołało popłoch wśród organizatorów, a potem poczucie sromotnej porażki.

"Odejście od raz postanowionego planu było w Sapporo zawsze czymś szokującym. Nawet jeżeli dotyczyło samego... cesarza. Głośną stała się sprawa przedłużenia przez cesarza pobytu na jednym ze spotkań hokejowych, działo się to w czasie meczu USA- Szwajcaria. Cesarz Hirohito miał obserwować ten mecz dokładnie 30 minut. Ani sekundy mniej, ani więcej. Zresztą zawsze tam gdzie się zjawiał na zawodach, wychodził w momencie, który określał protokół. (...). Nawet w czasie szalenie pomyślnego dla Japończyków konkursu skoków na średniej skoczni, nie przedłużył swojego pobytu. Opuścił zawody przed rozstrzygnięciem zmagań o medale, mimo że zapowiadało się z góry na wielki triumf skoczków Nipponu".


Tym razem jednak Hirohito złamał zasadę od wieków obowiązującą w cesarstwie. Tak rozsmakował się w oglądaniu widowiska, że ani myślał opuścić trybuny. Wywołało to ogólny szok i niedowierzanie. Publiczność nie mogła pojąć tego, co się dzieje.

Dyja wspomina, że podczas rozmowy z Fortuną po konkursie na mniejszej skoczni (na której późniejszy mistrz zajął szóstą pozycję) odniósł wrażenie, że sukces ten nie zrobił na młodym zakopiańczyku większego wrażenia. Fortuna mówił, że skoki na mniejszej skoczni nie są jego specjalnością i myślami był już przy konkursie na Okurayamie, jakby przeczuwał, że najlepsze dopiero przed nim. Podczas wizyty w studiu TVP poprosił o odtworzenie swoich skoków. Dziś niemal każdy nawet treningowy skok zawodnika jest filmowany i potem szczegółowo analizowany na podstawie zapisu video, wówczas jednak sytuacja przedstawiała się zgoła inaczej. Fortuna wspomniał dziennikarzom, że… po raz pierwszy w życiu widzi siebie w akcji na ekranie monitora.

Lot jednak nieidealny

Łeszek Błażyński w książce "Wojciech Fortuna. Skok do piekła" pisze: "W tamtym czasie mówiono o locie Fortuny jako genialnym, idealnym. O tym, że mógłby znaleźć się w Międzynarodowym Biurze Miar w Sevres pod Paryżem jako wzorzec skoku. Porównywano ten lot do kosmicznego skoku w dal Boba Beamona, który na Igrzyskach Olimpijskich w Meksyku w 1968 roku skoczył 8,90 m.". Nie wszyscy tak jednak uważali. Inne zdanie na ten temat miał... Stanisław Marusarz, który na potrzeby książki Ryszarda Dyi szczegółowo omówił wszystkie fazy skoku i w japońskim locie Fortuny dostrzegł nawet błąd...:

- Przede wszystkim skok "sakramencko" dynamiczny. Pokazały to dzioby nart, bardzo wysoko wniesione do góry. Wojtek idzie twarzą do przodu... Przenosi cały ciężar ciała na palce... Z palców wyszło też odbicie z progu... Po wyjściu z progu następuje natychmiastowy podmuch powietrza – czołowe uderzenie wiatru. Dla takiego jak Wojtek "koliberka" nie można sobie było lepiej wymarzyć, jak to czołowe uderzenie wiatru! Wojtek jest niesiony, wiatr idealnie idzie pod deski... Niesie jak złoto! Chłopak wytrzymuje to uderzenie znakomicie, choć mu ono minimalnie rozwarło nogi. Kiedy się znalazł na wysokości punktu kulminacyjnego, w sektorze najwyższego pułapu – tu właśnie miało miejsce natarcie wiatru... Obserwowałem to bardzo dokładnie, deski minimalnie zafalowały... Wojtek spokojniutko je wyrównał. Popełnił jednak minimalny błąd – za... wcześnie podszedł do lądowania – choć się to może wydać nieprawdopodobne, bo wszyscy przecież widzieli, że "dusił" długość niemal do samego końca, że nosem dotykał niemal czubków nart. A jednak, ciut ciut za wcześnie: podciągnął nogi i automatycznie już skrócił ten skok o złoty medal olimpijski o przynajmniej o dwa metry...

„Na pewno nas nie zawiedzie”

Po igrzyskach w polskiej prasie pisano: „Martwi się pani Barbara Fortunowa, matka złotego medalisty, czy syn po olimpiadzie udźwignie duży ciężar odpowiedzialności. Czy w dalszym ciągu zadziwiał będzie wszystkich swoimi skokami. Podobne kłopoty mają jego wychowawcy. Zmartwienia to chyba przedwczesne. Przed Wojtkiem długa i na pewno bogata kariera światowej sławy sportowca”.  Wiary w prawidłowy rozwój kariery Fortuny nie ukrywał jego największy guru i jednocześnie największy guru wszystkich polskich narciarzy, Stanisław Marusarz: - Czułem się powołany do przekazania Wojtkowi, że spoczywa na nim wiele obowiązków, że musi być wzorem dla młodzieży jako sporto­wiec i jako człowiek. Ale nie było to „kazanie”. Znam Wojtka już 10 lat. Wiem, że jest ambitny, że ma ogromne serce do sportowej walki, że narty kocha i dlatego nie obawiam się, żebyśmy mogli się na nim zawieść.

Pierwsze wypowiedzi złotego medalisty po powrocie do kraju mogły wskazywać, na to, że 19-letni młodzian, wie jak się powinien zachować po odniesieniu sukcesu i w jaki sposób kierować swoim życiem i karierą: - Ja naprawdę nie chcę być żadnym bohaterem ani gwiazdorem. Wiem, że sukcesy mogą łatwo zawrócić w głowie. Moi rodzice i trenerzy dają mi dobre rady, a myślę że praca również mi pomoże i nie zrobi ze mnie gwiazdora. Szczególnie wzruszyły mnie i przejęły słowa Stanisława Marusarza w czasie powitania w Zakopanem. Chcę być godny tego, zaufania, jakim mnie on obdarzył.

Jak było dalej, wszyscy doskonale wiemy. Fortunę wprzęgnięto w wielką machinę propagandową, a niedoświadczony życiowo młodzian nie poradził sobie z ciężarem popularności. W niegdysiejszej rozmowie z naszym portalem opowiedział o tym, jak z dnia na dzień zmieniło się jego życie:  - Byłem obwożony po Polsce jak małpa. Jak nie do Krakowa, to do Katowic czy do Warszawy. Nikt nie powiedział wtedy: dość, dajcie mu spokój, przecież sezon się jeszcze nie skończył. Przychodziłem rano do klubu, pakowano mnie do Nyski, a ja nawet nie wiedziałem, dokąd jedziemy. Nie zdążyłem jeszcze nawet po posiłku ust wytrzeć i już słyszałem: wyjeżdżamy! Fortuna do Nyski! Pamiętam raz taką sytuację, że pytam kierowcy, Jaśka, dokąd jedziemy. On nie bardzo chciał mi powiedzieć. Okazało się potem, że bał się, że ucieknę kiedy się dowiem, że jedziemy właśnie do Poronina składać kwiaty w muzeum Lenina. Sami towarzysze, pułkownicy, wojsko, milicja, działacze, a ja w środku trzymam wieniec i składam go Leninowi. Ja zapomniałem nawet o tej sytuacji, ale po trzydziestu latach jedna z osób, która była uczestnikiem tego wydarzenia, przypomniała mi o nim. Mówi do mnie, śmiejąc się, nie podskakuj, bo ja mam zdjęcie, które może Cię skompromitować. No i tak to wyglądało. A nie daj Boże, bym się zbuntował i odmówił uczestnictwa w takich wydarzeniach. Zostałbym najpewniej zawieszony, zabrano by mi stypendium.

Czytaj też: "Zdobyłem złoto, ale przegrałem igrzyska" - Yukio Kasaya o porażce z Fortuną